Takich artystów, takich ludzi dziś ze świecą szukać...
Gdy przewracamy kartki archiwalnych numerów Polskiego Expressu i odczytujemy tam "swoje zapiski", to jakbyśmy zapalali zapałki w ciemności. Obrazki, scenki z życia wyłaniają się z mroku i znów możemy ROZPALIĆ od nich naszą i Państwa pamięć.
Piszemy o tym, bo tkwiąc głęboko w temacie naszego wyjątkowego przedsięwzięcia, jakim jest organizacja tegorocznej trasy koncertowej Zespołu Pieśni i Tańca ŚLĄSK po Stanach Zjednoczonych, sięgamy do wywiadu sprzed 10 lat, który dotyczył właśnie spotkań artystów z Koszęcina z amerykańską Polonią.
Czytaliśmy i wzruszaliśmy się, bo treści w nim zawarte ewidentnie dowodzą, że czeka nas kolejne spotkanie z absolutnie nietuzinkowymi ludmi, którzy wówczas, w tak tragicznych chwilach, spowodowanych śmiercionośnym huraganem Sandy - na przekór warunkom atmosferycznym, wbrew ograniczeniom, pomimo lęków i ludzkich słabości - nie przerwali trasy. Wystąpili zgodnie z planem, nadając szarym, smutnym dniom mieszkańców USA nieco żywszych kolorów. Dla wielu - byli jak terapeuci...Czuli się potrzebni...
Śmiemy więc twierdzić, że powrót do zapisu tamtej rozmowy - tu i teraz - umożliwi Państwu lepsze zrozumienie FENOMENU TEGO ZESPOŁU. Mało tego, wywiad ten pozwoli także "zajrzeć" za kulisy, aby poznać "od kuchni" życie artystów i meandry organizacji ich występów w Ameryce Północnej.
***
Od lat uczę się trudnej sztuki wywiadu. I nie ukrywam, że jest to dla mnie bardzo fascynujące. Ale możliwość zadawania pytań swojemu szefowi, to coś absolutnie innego (przyśpieszony puls daje o sobie znać)!.
Do tej pory miałam wrażenie, że jego słowa o emocjach związanych z pracą zawodową ulokowane są w nim gdzieś głęboko, bo nie lubi zwierzeń i woli przemilczeć wiele spraw. Wiedziałam też, że jeśli jednak zgodzi się kiedyś na zapis własnych wypowiedzi, to będzie to znak, że pokonał wyjątkowe życiowe wyzwanie.
Andrzej Gromadowski: - Przede wszystkim POLSKA. Poza tym, wielkie indywidualności, niepowtarzalne talenty, ogromna ekspresja, wyjątkowa charyzma plus profesjonalizm, a także - fantastyczni artyści, którzy mają w sobie wielkie pokłady życzliwości, pokory i "normalności". Daleko im do tzw. gwiazdorzenia. Bardzo urzekła mnie w nich ogromna przestrzeń na empatię.
- Jak wspominasz więc ten moment, kiedy otrzymałeś propozycję zorganizowania trasy koncertowej dla tej wyjątkowo licznej, bo liczącej ponad 80 osób (!), grupy nieprzeciętnych ludzi?
- Pierwszą rozmowę telefoniczną na temat ewentualnego tournee "Śląska" przeprowadziłem z dyrektorem Zbyszkiem Cierniakiem w lutym tego roku (2012 - przyp.red). Dziwna to była rozmowa. Początek nie wróżył niczego nadzwyczajnego, ponieważ od czasu do czasu, w ramach łączącej nas przyjaźni, która jest owocem sukcesu trasy koncertowej zespołu z 2004 roku (byłem wówczas jednym z trzech jej współorganizatorów), dzwonimy do siebie i pytamy choćby o zdrowie. Jej końcówka natomiast przypominała prawdziwą burzę. Nie tylko mózgów. Ja mówiłem podniesionym głosem: "Ty wiesz, że to jest szaleństwo! Takie przedsięwzięcia organizuje się z dwuletnim wyprzedzeniem. Nie dam rady!" Natomiast Zbyszek, z właściwym sobie stoickim spokojem, odpowiadał: "Jeśli nie ty, to kto?!", "Jeśli nie teraz, na okoliczność jubileuszu zespołu, to kiedy?! "", "Stary, weź życie za bary!".
- I wziąłeś!
- Tak, choć towarzyszył mi strach nie do opanowania, niewiara we własne możliwości i głosy znajomych, które budziły sprzeczne emocje... Ostateczną decyzję o organizacji tej trasy podjęliśmy ze Zbyszkiem w czerwcu, siedząc w ogrodzie zamku w Koszęcinie (siedziba zespołu - przyp. red.). Absolutnie podłamani porażką naszych piłkarzy na Euro 2012, postanowiliśmy ulżyć sobie "w cierpieniu" i razem udowodnić, że można sięgnąć po, wydawałoby się, niemożliwe (śmiech).
- Hmm...Czy mam rozumieć, że nieudolność polskiej piłkarskiej reprezentacji zmotywowała was do działania?!
- Nie, to oczywiście żart. Prawda była taka, że maksyma Tytusa Lukrecjusza: "Przyjaciołom się nie odmawia..." wzięła górę. Długo, a nawet bardzo długo rozmawialiśmy...I wtedy właśnie pojawiła się u mnie taka refleksja: Praca "Polskiego Expressu", ta związana z koordynowaniem imprez artystycznych, zaowocowała tzw. życiem bogatym w ludzi polskiej sceny, ale tylko nieliczni o nas pamiętają. To trochę uwiera...Zbyszek przez lata pamiętał i był gotowy zaufać nam po raz kolejny. Nie mogłem więc inaczej, choć dziś, z perspektywy czasu, utwierdzam się w przekonaniu, że mam w sobie coś z szaleńca, i w pewnym sensie jestem szczęściarzem.
- Za każdym z elementów składających się na organizację tej trasy koncertowej krył się ogromny wysiłek organizacyjny, związany z koniecznością przeprowadzenia skomplikowanych operacji logistycznych. Trzeba było dotrzeć na czas z informacją do jak największej liczby ludzi, pokonać szereg trudności, których nie jest w stanie objąć wyobraźnia przeciętnego odbiorcy tych koncertów. Z czym były największe problemy?
- To gigantyczne organizacyjnie przedsięwzięcie, z racji ograniczeń czasowych, rodziło się w nerwach, a czasem nawet w bólach. Z naszej strony, mieliśmy tylko cztery miesiące na załatwienie wiz, przelotów, hoteli, autobusów, sal widowiskowych, bardzo ważnych pakietów ubezpieczeniowych, transportu sprzętu i strojów, na produkcję biletów i reklam. Stanowczo za mało czasu na dotarcie z tą wiadomością wszędzie tam, gdzie chcieliśmy...
Bywało, że "rozbijaliśmy się" o prozę życia. Kiedy udało nam się znaleźć odpowiednią salę, problem był z miejscami hotelowymi. To znów brak odpowiedzialności ludzi, którzy zobowiązali się do pewnych działań promocyjnych na odległych od New Britain terenach, doprowadzała mnie do szewskiej pasji. Ale nie chcę o tym mówić. Dziś, kiedy wezbrana fala tamtych emocji stopniowo opada, patrzę na te małe sztormy zupełnie pod innym kątem.
Popełniłem kilka błędów... Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że po raz pierwszy w życiu organizowałem trasę z takim rozmachem, dla tak licznej grupy artystów.
- Nie uważasz jednak, że poważną acz - skądinąd - uroczą przeszkodą w skupieniu uwagi na tym przedsięwzięciu było tournee grupy Golec uOrkiestra, które także ty koordynowałeś? Zakończyło się ono przecież zaledwie dwa tygodnie przed rozpoczęciem występów zespołu "Śląsk"...
- Kiedy podpisywałem umowę z Rafałem Golcem, menedżerem kapeli z Milówki, pomysł zaproszenia do USA artystów z Koszęcina był w głębokich powijakach, albo go jeszcze wcale nie było. Dokładnie nie pamiętam. Z jednej strony uważam, że świeże doświadczenia logistyczne związane z organizacją tego mniejszego wydarzenia dały solidne podstawy do przygotowań tournee "Śląska". Z drugiej, mam świadomość, że była to mieszanka wybuchowa.
- Iskry się posypały, to prawda...
- Najważniejsze, że daliśmy radę! Wiem, że był to szczególny egzamin dla dwóch niesamowicie dzielnych kobiet - moich współpracownic, bez których to wszystko nie byłoby możliwe. Był ogromny trud, ale i takie proste, oczywiste sprawy. Szczery uśmiech, lojalność ...Śmieszne, naiwne? Może, ale ja wierzę, że właśnie te "drobiazgi" dały nam nieprawdopodobną siłę do tego lotu w nieznane.
- Skoro wspomniałeś już o locie, to zapytam: Co czułeś 25 października, kiedy wybiła godzina "O" i znalazłeś się na lotnisku w Chicago, by powitać artystów z Koszęcina?
- Po pierwsze - radość, że udało mi się przybyć na terminal O 'Hare...kilka minut przed nimi. Broń Boże, nie była to z mojej strony oznaka nonszalancji. Samolot, którym wczesnym rankiem miałem udać się z Connecticut do "Wietrznego Miasta", z niewyjaśnionych przyczyn po prostu nie odleciał...
Kilka godzin oczekiwania na kolejne połączenie zaprocentowało tak wielkim stresem, że kiedy w końcu poczułem na sobie siłę patrzących na mnie z ufnością ponad 160. oczu, gdzieś w podświadomości szukałem pleców, za które mógłbym się schować...
- ???
- Niestety (śmiech), nie znalazłem takiego oparcia. A swoją drogą, dzięki brakowi alternatywy, rozpocząłem jedną z ważniejszych podróży mojego życia. Ot, artystyczną wędrówkę, pełną zaskakujących, radosnych i - z przykrością muszę stwierdzić - także smutnych historii...
- Zacznijmy więc od zaskakujących i radosnych...
- Szkoda, że istnieją w Chicago hotele, które nie serwują swoim gościom śniadań. Na taki właśnie trafiłem ja, czyniąc przed kilkoma tygodniami (po długich i żmudnych poszukiwaniach) rezerwację na cztery noclegi dla zespołu.
Gdyby chodziło o kilkuosobowe grono gości, zaproszenie ich na poranne posiłki do jednej z licznych restauracji nie byłoby żadnym problemem. Kiedy jednak ma się do czynienia z tak liczną grupą, trudno znaleźć przytulne lokum, które pomieści i nakarmi wszystkich...
I gdybym był w Chicago zgodnie z planem, pewnie miałbym czas na znalezienie czegoś sensownego, ale w zaistniałej sytuacji.
- ...liczyłeś na "cud" (śmiech)?
- Chyba tak. I wtedy właśnie spotkałem pierwszegona tej trasie anioła. Okazała się nim "przypadkowo" napotkana menedżerka polonijnego sklepu "Shop & Save Market" - Justyna Leśniak, która biorąc na siebie obowiązek przygotowywania śniadań dla 83 osób(!), z pokorą powiedziała: "Jakoś to będzie".
- I było "jakoś"?
- Było wspaniale. Goście z Koszęcina już od pierwszego dnia zawierzyli trosce Justyny o te najważniejsze dla nich w ciągu dnia posiłki, sugerując nawet, że sposób ich przygotowania przywodził na myśl mamusine śniadanka sporządzane do szkoły, które dawały błogie poczucie "bycia zaopiekowanym". W estetycznej torebce z napisem "Smacznego! Miłego dnia" było całe bogactwo smakowitości, które niejednemu artyście wystarczało na dzionek cały. Małe, a cieszyło...
- Co w takim razie można zaliczyć do większych rzeczy lub zdarzeń, które też niosły wam w Chicago radość?
- Chyba na pierwszym miejscu postawiłbym kameralny koncert, który miał miejsce w piątek 26 października na południu aglomeracji chicagowskiej, a zaraz po nim - wyjątkowe spotkanie z prawdziwymi góralami i ich potomkami, tworzącymi od wielu już lat, na tym właśnie terenie, swoistą podhalańską enklawę.
- Czy oznacza to, że "Śląsk", który absolutnie po mistrzowsku (!) prezentuje na scenie folklor polskich gór, przyjmowany był tam w jakiś szczególny sposób?
Każdy, kto choć raz w wykonaniu artystów z Koszęcina zobaczył góralskie tańce, wie o czym mówisz...Nie trudno więc się domyśleć jak na czar tego tańca i śpiewu reagowali przybyli na ten koncert członkowie Związku Podhalan. W każdym zakątku sali czuć było niesamowite wzruszenie, ekscytację i szczere zadumanie, które później, już podczas okolicznościowej biesiady, przełożyły się na zbiorowe "Helokanie", podlane góralską gorzałką i ...łzami. Takiego muzykowania w życiu nie słyszałem! Był w tym gromadnym śpiewie prawdziwy hart tatrzańskich skał. Duża w tym zasługa górala z Chicago - Wojciecha Doruli, który czuwał nad przebiegiem i atmosferą tego spotkania.
- W sobotę rano, mimo tak spontanicznie "przedłużonego koncertu", wyruszyliście w drogę do Detroit w stanie Michigan...
- Tak. I byłem pod wielkim wrażeniem niesamowitej dyscypliny członków zespołu. Punktualnie o wyznaczonej godzinie w autobusach siedzieli już wszyscy. Wydawało mi się, że to dobra wróżba na resztę dnia...Niestety, była to bardzo nerwowa podróż, która w konsekwencji sprawiła, że nerwowy był także wieczór...
- Czyżbyś się mylił??!
- Czułem się winny, rzecz jasna. Przepraszałem więc, tłumaczyłem. Miałem świadomość, że w pewnym sensie zawiodłem. Oczami wyobraźni widziałem też zawiedzione twarze publiczności w Detroit. I wtedy właśnie z ust kierownika artystycznego Kazimierza Ratajczaka usłyszałem słowa: Jeszcze nic straconego. Może damy radę...
- Czy to wówczas po raz pierwszy poczułeś się uprzywilejowany, wyróżniony, że możesz przebywać właśnie w takim gronie artystów?
- Trudno mówi się o tego rodzaju odczuciach. Łatwo ugrzęznąć w językowym banale. Powiem więc wprost: Ci ludzie postanowili mi pomóc, a ja zdałem sobie sprawę, że właśnie trwa jedna z ważnych życiowych lekcji... Okazało się, że dzięki profesjonalizmowi, rozwadze i sprytowi akustyka zespołu - Leszka, muzyka może popłynąć z komputera (laptopa), a partie wokalne weźmie na siebie 6. osobowa ekipa chóru, która, dzięki "cudownemu zbiegowi okoliczności", znalazła się w naszym autobusie. Ich obecność w tym właśnie miejscu wiązała się z faktem, że są współmałżonkami osób tańczących w zespole. Ot, po prostu, małżeństwa podróżują razem...
- Czas zaczął więc biec inaczej. Otworzyła się możliwość uratowania koncertu. Jak było z jej realizacją?
- Już do końca tej podróży w autobusie trwała próba generalna. Nikt nie protestował! A później, podczas tego wyjątkowego koncertu, artyści z Koszęcina dali z siebie 200%. Byli zmęczeni, ale szczęśliwi.
- Czy publiczność miała świadomość tego, co się wydarzyło?
- Jeszcze przed występem ustaliliśmy telefonicznie z dyrektorem, że poinformuję widownię o zaistniałej sytuacji tuż po koncercie. I dobrze się stało, bo zaskoczona publika nagrodziła tę okrojoną grupę artystów bardzo szczególnym aplauzem. Za ładunek emocji, talent, a także za zdolność przyjęcia na siebie dodatkowego trudu.
- Kolejny dzień przyniósł nowe wyzwania...
- Do Chicago powróciliśmy o godzinie 4.00 nad ranem, a już o 3.00 po południu, w Copernicus Center odbył się kolejny koncert. Co prawda odnotowaliśmy wówczas rekord jeśli chodzi o frekwencję na widowni, ale walczyliśmy z niebywałą ciasnotą w garderobach. Nie są one, niestety, przystosowane dla tak dużej liczby artystów, którzy na dodatek są w ciągłym ruchu i wielokrotnie muszą się przebierać. Było stanowczo za mało miejsca na specjalne skrzynie ubraniowe, skrzynki na buty i inne dodatki.
- I w takich warunkach obyło się bez awantur, kaprysów?!
- Nic z tych rzeczy. Zupełny spokój i opanowanie. I to chyba dlatego miałem wówczas sposobność do przyjrzenia się dokładniej temu, co dzieje się za sceną podczas występu artystów "Śląska". Wiedziałem, że muszą się szybko przebierać, ale nie miałem pojęcia, jak szybko. Czasem mają tylko 1,5 minuty na zmianę kostiumu. Ponoć jeśli są trzy minuty - to dobrze. A bywa, że trzeba zdjąć z siebie strój łowicki ważący 14 kilogramów (kostium żeński -- przyp. red.) i założyć inny...
Poza tym, właśnie w tej niebywałej ciasnocie uzmysłowiłem sobie, że podczas przebierania się artyści nie mają nawyku zrzucania strojów na podłogę. Jak tłumaczyli: Pogniotłyby się, uszkodziły, a przecież niektóre z nich mają po kilkadziesiąt lat. Są bardzo cenne - z wełny tkanej na krosnach, barwionej tradycyjnymi metodami, ręcznie wyszywane. To się nie może zniszczyć...
- Skoro wspomniałeś już o garderobie, to może nadeszła odpowiednia chwila, aby poruszyć temat tzw. "zakulisowych aniołów"?
- Nie od dziś wiadomo, że obecność Marii i Lidki - pań garderobianych jest w zespole absolutnie nieodzowna i warta uwagi. Ich praca nie ogranicza się bowiem do przygotowania kostiumów i pomocy artystom w ich ubieraniu podczas koncertów. One robią dużo, dużo więcej...
- Do grona "zakulisowych aniołów" zespołu należą też panowie, o których mówisz: "potomkowie MacGyver'a" (śmiech). Skąd taki dla nich przydomek?
- Łukasz - kierownik ekipy technicznej, Leszek - akustyk, oraz Maciek - realizator światła - to osoby, które pozytywną energią doładowywały cały zespół, i mnie przy okazji. Ich rozległa interdyscyplinarna wiedza oraz umiejętność niestandardowego podejścia do wielu problemów (nie tylko technicznych!) - sprawiły, że właśnie tak ich nazwałem. Zdarzało się, oj zdarzało, że potrafili zrobić "coś z niczego". Zawsze mieli pomysł. I co ważne - chęci. Także, do codziennego "przerzucanie" 3.5 tonowej zawartości specjalnego tira, przewożącego sprzęt i stroje. To wszystko było niezwykle cenne.
- Wracając do waszej trasy koncertowej, a konkretnie do kolejnego na niej przystanku, muszę zapytać wpierw o ten moment, w którym zdaliście sobie sprawę, że na wschodnie wybrzeże USA, gdzie się kierowaliście, nadciąga niebezpieczny huragan Sandy...
- To był właśnie poniedziałek, 29 października. Opuszczaliśmy Chicago, by udać się do Cleveland w stanie Ohio. Te złe prognozy pogody spowodowały w zespole niepokój. Wielu artystów wspominało wówczas traumatyczne przeżycie, jakie miało miejsce w sierpniu 2008 roku, kiedy to trąba powietrzna przechodząca nad Częstochową porwała wiozący ich autobus...
Ale cóż, prognozy prognozami, a życie musiało płynąć dalej... I płynęło. A wraz z nim rwące rzeki na drogach, bo intensywne opady deszczu i śniegu spotkały nas wcześniej niż się tego spodziewaliśmy. Były to co prawda zjawiska towarzyszące innemu, mniejszemu huraganowi, ale i ten mocno nam dał się we znaki.
- Jak to rozumieć?
- Kiedy po 7. godzinach tej męczącej i stresującej podróży dotarliśmy na miejsce, okazało się, że generatory zasilające w energię elektryczną salę widowiskową zostały podtopione i koncert w tym właśnie miejscu odbyć się nie może...
- I znów załamałeś ręce...
- Ja chyba tak, ale zespół - NIE. Kiedy pan Eugeniusz Bąk, który pełnił rolę lokalnego współorganizatora koncertu w Cleveland zaproponował awaryjne rozwiązanie, czyli występ w szkolnej kafeterii (!!!) - artyści z Koszęcina długo się nie zastanawiali.
- Wizja tańca na podłodze z płytek ceramicznych nie zmyła im uśmiechów z twarzy?!
- W jakimś sensie tak. Występy w takich warunkach nie zapowiadały się przecież komfortowo. Widać było jednak, że rozumieją powagę sytuacji i znów postanowili sprostać zadaniu. Mało tego, oni pomagali nam także przygotować tę kafeterię do koncertu!
Nie ukrywam, że byłem tym wszystkim cholernie wzruszony. I to właśnie wtedy przed oczami stanął mi obraz z przeszłości, związany z organizacją recitalu pewnej "gwiazdy" polskiej estrady. Zrobiła mi wówczas karczemną awanturę, bo w jej przestronnej i z ogromną starannością przygotowanej garderobie...lustro nie miało ramy w kolorze złota... Dobrze jest czasem czynić takie zestawienia...
- Czy to właśnie pod wpływem tych głębokich przemyśleń, następnego dnia skierowałeś swoje kroki do kościoła w Youngstown?
- Tak i nie... Jako że czułem nad sobą, nad nami - rękę Opatrzności, nadarzyła się sposobność, by - w pełnym tajemnic miejscu - podziękować za te nowe życiowe radości... Ale w Katedrze św. Kolumby w Youngstown (OH) znaleźliśmy się za sprawą kolejnego "punktu"" naszej trasy, gdzie zespół dał jedyny w swoim rodzaju, absolutnie nietypowy koncert.
- Nietypowy koncert, czyli..?
To była muzyczna wędrówka po śladach, jakie zostawił nam papież Jan Paweł II. Właśnie w Youngstown artyści z Koszęcina zaprezentowali pierwszy i ostatni raz podczas tego tournee program "Santo Subito", w którym pieśnią zobrazowane zostały wszystkie przeżycia związane z wielkim pontyfikatem Karola Wojtyły. Zespół prowadził więc publiczność "Po górach i dolinach"", poczynając od prapoczątków polskości, wyznaczonej pieśniami "Gaude Mater Polonia" i "Bogurodzica", a kończąc na dźwiękach "Requiem" W. A. Mozarta i "Mszy Żałobnej" F.J. Gosseca, podkreślających cierpienie, jakie towarzyszyło Janowi Pawłowi II pod koniec Jego życia.
Kiedy już na sam koniec chór odśpiewał słynne "Alleluja" z oratorium "Mesjasz" G.F.Haendla, jako spełnione już dziś wołanie o Świętość dla Jana Pawła II, publiczność, zamiast aplauzu, zaserwowała artystom milczenie zachwytu. To było niebywałe. Zresztą, podczas tego koncertu każdy muzyczny okruch sam w sobie był oddzielnym refleksyjnym światem. Był w tym wszystkim jakiś mistycyzm. Bo jak na przykład wytłumaczyć fakt, że w promieniu kilku kilometrów od katedry zabudowania i ulice pozbawione były prądu, a w "ocalonej" od ciemności świątyni odbywał się taki właśnie koncert...
- Po tym pozytywnie poruszającym występie, wyruszyliście w drogę do Filadelfii (PA), gdzie natrafiliście na miejsca, których widok sprawiał, że serca gubiły się bezradnie w arytmii...
- To prawda. Kolejne koncertowe przystanki na mapie naszej podróży leżały już na terenach, które dotkliwie odczuły skutki huraganu Sandy. Zdarzało się, że trasa naszego przejazdu wiodła przez zrujnowane osiedla domostw, przy których trwali zrozpaczeni ludzie.Wielu z nich spotkaliśmy także w hotelach, które służyły im jako miejsca tymczasowego schronienia.
Obcując z nimi "ściana w ścianę", w jakimś tam sensie zostaliśmy zanurzeni w tym cierpieniu. Przyznam, że nikt z nas nie wiedział, co ze sobą począć. Empatia dawała o sobie znać, ale słowa "Będzie dobrze..." - wydawały nam się w tamtym momencie raczej niestosowne...
- Czy w związku ze skutkami tego huraganu koncert w Pennsylvanii przebiegał zgodnie z wcześniejszym planem?
- Ależ skąd! Sala widowiskowa, w której miał odbyć się koncert, była także podtopiona. Na szczęście, kolejny lokalny współorganizator - Michael Blechacz wykazał się niezwykłą czujnością i kreatywnością. Zanim dotarliśmy na miejsce, sam zmierzył się z problemami zamiany sali. Na czas dotarł także do publiczności, informując ją o zaistniałej sytuacji.
Ale skoro już wspomniałem o tamtejszej publiczności, to muszę dodać, że była ona nad podziw rozentuzjazmowana, co na pierwszy rzut oka wydało się dziwne...
- Ale tylko na pierwszy...
- Tak, bo bliższa obserwacja tego zjawiska pozwoliła mi dojść do wniosku, że koncert ten jest dla nich niczym tabletka na rozdarte dusze, niepokój i niepewność. Cała sala falowała, podrygiwała, śpiewała, a nawet tańczyła. Takiej reakcji widowni nie było w żadnym innym miejscu. Każda próba zakończenia koncertu kończyła się gromkimi brawami, owacjami na stojąco i następną "wyproszoną" sceniczną prezentacją zespołu. Zaryzykowałbym tu stwierdzenie, że w tamtym momencie artyści poczuli pewną misję do spełnienia.
- Było więc to nie tylko wydarzenie artystyczne, ale też mentalna pomoc słowem, obrazem i dźwiękiem...
- Bardzo trafnie to ujęłaś. Po zakończeniu tego występu, podczas kuluarowej rozmowy z pewną starszą panią, zespół usłyszał słowa, które brzmiały mniej więcej tak : Z mrocznego lęku o jutro wpadliśmy dziś w objęcia naszego rodzimego folkloru, który - niczym mama - mocno i ciepło przytulił nas do siebie... Komentarz tego stwierdzenia jest chyba zbędny.
- Czy podobnego "pokrzepienia" doznała także publiczność w Lodi, która wywodziła się ze stanów New Jersey i New Jork?
- Klimat panujący w Lodi był jeszcze bardziej przytłaczający, bo stany o których wspomniałaś najbardziej ucierpiały podczas tego huraganu. Co rusz odbierałem telefony od ludzi, którzy pytali, czy mogą zwrócić bilety. Większość potencjalnych uczestników koncertu nie miała siły i ochoty na jakąkolwiek rozrywkę. Ludzie potracili domy, samochody, siedziby własnych biznesów. Niektórzy także bliskich, sąsiadów. Panowała ciemność, było zimno i szaro. Brakowało też benzyny na dojazd...
Nie nalegaliśmy więc...Kto czuł się na siłach i miał taką możliwość - przyjechał na spotkanie z zespołem, i pewnie tego pokrzepienia (choćby chwilowego) także doznał.
Amerykanka Mary Malia - koordynatorka tego koncertu, która dwa dni wcześniej straciła dom, wyrażając wdzięczność artystom mówiła, że dzięki nim, w życiu tej właśnie publiczności zrobiło się jaśniej. Że pojawiło się więcej kolorów.
A tak na marginesie, Mary to niezwykła i bardzo dzielna kobieta. Po podwójnie traumatycznych przeżyciach (posiadłość jej córki także została doszczętnie zniszczony przez huragan), z ogromnym zaangażowaniem "walczyła" o ten koncert. Do niemal ostatnich godzin pilotowała także prace związane z wypompowywaniem wody ze szkolnego parkingu, który miał służyć uczestnikom koncertu. Chapeau bas!
- Pozwól, że po tym obezwładniającym fragmencie twojej opowieści, precyzując kolejne pytanie, dorzucę naszej rozmowie nieco koloru i czaru poetyckiej metafory: Czy w mieście New Britain, gdzie miał miejsce kolejny występ, spadochron otworzył się bez przeszkód, i spadaliście wolno pod błękitem nieba prosto na zieloną łąkę?
- (śmiech) Koncert w New Britain był faktycznie jedynym na wschodnim wybrzeżu, któremu nie towarzyszyły żadne komplikacje. Niesamowita więc była przyjemności. Magia zespołu "Śląsk" przyciągnęła rekordową liczbę publiczności. Taka widownia to marzenie! Poza tym, cała gama pozytywnych doznań, które NA SPOKOJNIE można było przeżywać.
- Wśród tych doznań także "spotkanie po latach", podczas którego chciało się z satysfakcją wypowiedzieć sparafrazowane Sienkiewiczowskie hasło: "Dziś, nasza ci ona!?."
- To fakt! Powitanie jakie zgotowali artyści z Koszęcina Bożenie Raczkowskiej, wokalistce lokalnego zespołu muzycznego "Europa", która przez lata śpiewała w chórze "Śląska", trącało najczulszą strunę.
Przy okazji wyznam, że podczas tego tournee podobnych spotkań było kilka, i każdemu z nich towarzyszyły ogromne emocje.
- Po zakończeniu koncertu, kiedy już został zaspokojony głód duszy Polonii, zadbałeś o to, by zaspokoić głód ciał naszych gości.
- Ja byłem tylko biernym pomysłodawcą rodzinnej kolacji. O detale zadbali członkowie zarządu Klubu Sokolnia, którzy udostępnili salę, a także niezawodna ekipa sklepu Zielniak, która przygotowała na tę okoliczność flagowy zestaw polskich dań. Dało się wtedy słyszeć, że serwowane tam pierogi (w różnych odsłonach) były najlepsze, jakie zespół jadł na obcej ziemi.
- I może właśnie to prawdziwe polskie jadło na dalekim od domu lądzie spowodowało, że syci i zadowoleni artyści - nie mieli ochoty wracać do amerykańskiego hotelu...
- Nie mieli ochoty i szybko tam nie wrócili. Cokolwiek spowodowało ich decyzję, jestem im bardzo wdzięczny, że przyjęli zaproszenie na ciąg dalszy tego wieczoru do naszej redakcji. Takiej liczby gości jeszcze nigdy u nas nie było! To absolutny rekord! Było ciasno, ale i swojsko. Rozmowom w różnych konfiguracjach, grupach, podgrupach nie było końca.
- Czy mam rozumieć, że te "nocne Polaków pogaduszki" trwały do samego rana?
- Do rana trwać nie mogły, bo przed nami był jeszcze "zielony koncert" w Stamford, CT.
- Zielony??!!
- Zespół "Śląsk" ma w zestawie swoich tradycji swoisty styl zakańczania każdego zagranicznego tournee. Ostatni występ nosi więc miano "zielonego koncertu", podczas którego artyści płatają niewinne figle. Nie przekłada się to na szkodę publiczności. Wszystko dzieje się poza nią. I poza dyrekcją zespołu, oczywiście (śmiech). Artyści zmieniają kolejność punktów programu, podmieniają się rolami...Po prostu, dodatkowo bawią się koncertem.
Byłem zaszczycony, że wciągnęli w tę zabawę także mnie, i po raz pierwszy w życiu założyłem na siebie strój ludowy. Duma mnie rozpierała.
- Wracając jednak na ziemię, zapytam jeszcze o problemy organizacyjne, z jakimi trzeba było uporać się w Stamford. Wiem, że takie były...
_ Ten koncert, za sprawą huraganu Sandy, także stał pod wielkim znakiem zapytania. Na dwa dni przed koncertem, w niemal całym mieście też nie było prądu. Nie było go także w przygotowanej na spotkanie z zespołem sali widowiskowej. Współodpowiedzialny za to przedsięwzięcie, lokalny działacz polonijny - Jerzy Karwowski - dwoił się i troił, ale natura - siła wyższa...Może frekwencja na widowni nie była za wysoka, ale jednak udało się.
- Jak sam powiedziałeś, "zielony koncert" dał sygnał, że to już koniec. Dziesiąte tournee zespołu PiT "Śląsk" po USA przeszło do historii. Artyści wrócili do Koszęcina, ty - do swoich codziennych obowiązków. Czy z perspektywy czasu sądzisz, że warto było... ?
- Wszystkie te zdarzenia, a przede wszystkim ludzi, z którymi spokrewniła mnie ta trasa - zachowam głęboko w pamięci. Wierzę, że cały ten bagaż wspomnień pomoże mi w dźwiganiu kolejnych życiowych problemów na coraz mniej hardym karku...
Doświadczyłem czegoś bardzo istotnego...Trudno mi mówić o zjawiskowości tych doznań. Tu same słowa nie wystarczą...Korzystając jednak z okazji, chciałbym podziękować WSZYSTKIM, którzy przyczynili się do promowania i organizacji tego tournee. Czuję radość i satysfakcję, że RAZEM stawiliśmy czoła temu wielkiemu wyzwaniu.
- Cóż, wdzięczność jest pamięcią serca... Dziękuję ci za rozmowę.
- Dziękuję.