- Proszę pani, nam wtedy śmierć spowszedniała, jak kromka czarnego chleba, która często musiała wystarczyć, jako jedyny posiłek na cały dzień. Ludzie umierali z głodu, z zimna, z wyczerpania, z chorób. Dziwiło nie to, że ktoś odszedł na zawsze, lecz to, że ktoś nadal żyje i funkcjonuje...
Kiedy słyszy się takie słowa, trudno powstrzymać emocje. Drżącą ręką robiłam notatki i co kilka sekund sprawdzałam, czy świeci czerwona lampka dyktafonu. Czułam bowiem, że trwa szczególna chwila; że otwiera się przede mną świat wewnętrzny człowieka, który - jak sam mówi - był na skraju piekła.
Moim rozmówcą był Pan Paweł Dąbrowski.
Sybirak, żołnierz armii generała Andersa, bohater spod Monte Cassino.
Mieszkaniec New Britain
Intrygowały mnie jego dojrzałe refleksje. Zaskakiwały uporządkowane przemyślenia, cierpliwe zmaganie z materią słów, i ponad wszystko - doskonała pamięć.
- Proszę pani, pamięć o doznanych krzywdach nigdy nie maleje... Chcecie żebym opowiedział? Dobrze. Spróbuję. Ale czy dacie wiarę? Mój przyjaciel mawiał: Kto tam nie był, nie uwierzy...
Drogi Czytelniku, przysiądź więc na chwilę i pochyl się nad tą historią.
Oby udało Ci się uwierzyć, zrozumieć i ZAPAMIĘTAĆ...
Beata Kaczmarczyk: - Dziesiąty dzień lutego. Rok 1940. Miał Pan wówczas 15 lat...Co z tamtych chwil zostało w Pana pamięci?
Paweł Dąbrowski: - (dłuższa chwila milczenia) Urodziłem się w Puszczy Białowieskiej, we wsi Janowo, pół kilometra od miejscowości Narewka, a więc na Kresach Wschodnich. Mój ojciec był gajowym. Tamtego dnia, rankiem, kiedy dotarła do mnie wiadomość, że każdy gospodarz, który posiada konia i sanie musi zgłosić się na stację kolejową w Narewce - pojechałem. Co prawda nie w smak było mi wypełniać rozkazy NKWD, nie chciałem jednak denerwować matki. Była w siódmym miesiącu ciąży... Ojca i brata nie było wtedy w domu. Na miejscu już czekało na mnie zadanie. Okazało się, że miałem dotrzeć do pewnego gajowego, mieszkającego głęboko w Puszczy, załadować na sanie wszystkich członków jego rodziny, a następnie jechać z nimi z powrotem na dworzec. W całej tej kilkunastogodzinnej wyprawie towarzyszyło mi dwóch uzbrojonych Sowietów. Choć niewiele z całej tej sytuacji rozumiałem, zrobiłem, co mi polecono. Olśnienie przyszło po powrocie do domu. Tam nie było już nikogo... Sąsiad poinformował mnie, że wszystkich, z zapakowanym na sanie "dobytkiem", odtransportowano na tę samą stację, z której ja przed chwilą wróciłem. Chwilę później, z ust sołtysa, który pojawił się wówczas w okolicy naszego gospodarstwa, dowiedziałem się, że moich najbliższych już załadowano do wagonu...
Zmarznięty (zima tamtego roku była na Kresach bardzo sroga), głodny i przerażony rzuciłem się w drogę powrotną. Przyświecała mi wówczas tylko jedna myśl: by zdążyć przed odjazdem pociągu. Chciałem być z bliskimi. (Długa chwila milczenia). Wieźli nas w zimnym, bydlęcym wagonie... W podłodze była dziura, która, jak się później dowiedzieliśmy, miała nam służyć do załatwiania potrzeb fizjologicznych. Nie znaliśmy przyczyny, celu podróży, ani nazwy miejsca, do którego nas wieziono.
- O czym wtedy rozmawialiście?
- Nie wiem. Pamiętam, że głośno się modliliśmy. Ta nieludzka podróż trwała dwa tygodnie...
Niestety, nie wszyscy nasi współpasażerowie dotarli do celu. Ciała tych, którzy zmarli w drodze obsługa transportu po prostu wyrzuciła z pociągu na śnieg.
- Skoro wspomniał Pan już o dotarciu do celu, zapytam: która część Syberii stała się nowym miejscem bytu Pana rodziny?
- Dobrze to Pani ujęła - "bytu". Bo cóż to było za życie... Ale wracając do pytania, nasz pociąg kierował się na południe od Nowosybirska, w stronę Taszkientu. Wysiedliśmy na dworcu w miejscowości Talmienka. Stamtąd, saniami ciągniętymi przez małe koniki, udaliśmy się w głąb Tajgi. Kres podróży dał tzw. "uczastek" (w podziale administracyjnym ZSRR: rejon - przyp. red.) o numerze 101. Zakwaterowali nas w baraku, w którym razem z nami zamieszkało 10 rodzin. Nie zadawaliśmy sobie wzajemnie pytań. Potrzebowaliśmy czasu, żeby się poznać. Jedno jednak już na początku wiedzieliśmy - wszyscy byliśmy ludźmi lasu, rodzinami leśniczych, nadleśniczych i gajowych.
Następnego dnia poznaliśmy odpowiedź na pytanie: "Dlaczego właśnie my?" Uświadomiono nam wówczas, że jesteśmy elementem niepewnym, zagrażającym Związkowi Radzieckiemu. Człowiek prowadzący z nami rozmowę wykrzyczał nam wprost: Już nigdy nie wrócicie do Polski!
(chwila długiego milczenia)
Tamtego dnia powiedziano nam również, na jakich zasadach będziemy tam pracować i jak będziemy za tę pracę wynagradzani. Pracowaliśmy po kilkanaście godzin dziennie przy tzw. żywicowaniu.
- Na czym polegała ta praca?
- Pozyskiwaliśmy żywicę z żywych drzew, przeważnie sosen. Systematycznie wykonywaliśmy nacięcia na spałach żywiczarskich i zbieraliśmy wyciekającą ciecz. Nasi oprawcy używali jej do produkcji amunicji. Każdy z nas musiał w ciągu dnia "obrobić" półtora tysiąca drzew. Jeśli się to udało, otrzymywaliśmy funt chleba i trochę cukru. Taką porcją jedzenia dzieliliśmy się z kobietami (jeśli nie pracowały), chorymi i dziećmi.
- Czy ta dawka żywieniowa wystarczała pana rodzinie?! Przecież mama spodziewała się dziecka?
- Oczywiście, że nie wystarczała. W cieplejszych miesiącach zbieraliśmy owoce lasu - jagody, grzyby itp. Ale zimą trzeba było "walczyć" o coś innego do jedzenia. Pamiętam, że tuż przed spodziewanym porodem mamy, w marcu 1940 roku, postanowiłem udać się do wsi Szipiczno, w celu "zakupu" ziemniaków. Zamiast pieniędzy miałem do zaoferowania jakąś ciepłą odzież, którą nasza rodzicielka przytomnie zabrała z domu w Janowie. Szedłem do tej wsi około 15 kilometrów. Efektem handlu wymiennego był worek z 50. funtami kartofli. Cieszyłem się jak dziecko, choć miałem świadomość, że czekała mnie jeszcze droga powrotna. Któryś z sowieckich gospodarzy podszepnął mi wtedy, że istnieje krótsza o 7 kilometrów droga. Szkoda tylko, że nie dopowiedział, iż prowadzi ona przez niezamarznięte bagna i skaliste wąwozy... Do dziś nie wiem, jak udało mi się przejść tę trasę. Zapamiętałem jedynie, że gdy wciągało mnie bagno, mocno trzymałem w zaciśniętej dłoni... worek z ziemniakami. To miał być przecież prezent dla mamy...
Z opowiadań brata wiem, że kiedy późnym wieczorem dotarłem do miejsca naszego zakwaterowania, moje ciało dosłownie parowało, miałem bardzo wysoką gorączkę. Mama całą noc chłodziła mnie mokrym ręcznikiem. Przecież następnego dnia musiałem iść do pracy...
- Ponieważ z Pana dotychczasowej opowieści emanuje rodzinna miłość, zapytam z lękiem o ten moment, w którym na świat przyszła siostra...
- To nie były łatwe chwile...Mama i siostra były niedożywione i słabe. Tato, brat i ja staraliśmy się jak tylko można było, aby zapewnić im jak najlepsze warunki, ale...(długa chwila zadumy)
Matka zmarła, gdy siostra miała 8 miesięcy. To było 11 lutego 1941 roku. Prawie dokładnie w pierwszą rocznicę naszej deportacji. Najprawdopodobniej przeziębiła się mocno, a wyczerpany organizm nie miał siły walczyć z infekcją, która była owocem jej pieszej, długiej wędrówki. Pokonała wówczas, w śniegu i siarczystym mrozie, drogę 2 x 10 kilometrów. Szła po ojca...Tamtego bowiem dnia, po kilku miesiącach rozłąki z nim (pracował w innym rejonie lasu) dostaliśmy pozwolenie na to, aby do nas dołączył. Ponieważ wiadomość ta dotarła w chwili, gdy ja i brat powróciliśmy z pracy, mama postanowiła pójść sama. Cieszyła się na to spotkanie...
Wrócili RAZEM. Nad ranem. A wieczorem mama zakończyła swój ziemski żywot. (chwila milczenia)
Pani wybaczy...Od tamtego momentu minęło już 74 lata, a mnie wciąż tak trudno o tym mówić...W bólu i rozpaczy, zerwaliśmy cztery deski z dachu
naszego baraku i zbiliśmy z nich trumnę...Miejscem pochówku stał się teren nad jeziorem w Lebiazie. Było ono oddalone od naszego baraku o ok. 7 kilometrów. Ponieważ ziemia była mocno zamarznięta, kopaliśmy we trzech ten grób kilka godzin... Od tamtego czasu ojciec bardzo się zmienił. Ja chyba też, ale inaczej...
- Kilka miesięcy później ogłoszono tzw. "amnestię". Jak ten fakt wpłynął na Pana losy?
- O "amnestii" dowiedziałem się dopiero w październiku. Powiedziano nam wówczas, że jesteśmy wolni i możemy iść gdzie chcemy, byle nie w kierunku zachodnim. Z jednej strony - jakaś tam radość, z drugiej - smutna refleksja: Co teraz ze sobą zrobić? Byliśmy w środku Tajgi, bez pracy i środków do życia.... Nowe zatrudnienie znalazłem jednak dość szybko i nawet zbyt daleko nie musiałem szukać. Wraz z ojcem i bratem rozpoczęliśmy pracę w tartaku. Tam też spotkałem mojego mentora - sędziwego pana Frankiewicza. Do dnia dzisiejszego brzmią mi w uszach jego słowa: My jesteśmy już starzy, pewnie więc przyjdzie nam tu umierać, ale wy, młodzi - musicie stąd uciekać. Paweł, musisz walczyć o wolność. O Polskę!"
- Czy wiedzieliście już wtedy, że na ziemiach ZSRR powstaje polska armia generała Andersa?
- Ależ skąd! Nikt nas nie poinformował. Dowiedziałem się o tym całkiem przypadkiem. Właściwie przez swój młodzieńczy wybryk... Pewnego dnia, wraz z innymi chłopcami w moim wieku, poczułem nieco wolności i postanowiłem zastrajkować. Domagaliśmy się od naszych pracodawców tzw. angielskiej soboty, czyli czterech godzin pracy w tym właśnie dniu tygodnia. Niestety, nic nie wywalczyliśmy. "Ściągnęliśmy" natomiast do tartaku przedstawicieli NKWD....Trzeba było stamtąd czym prędzej zniknąć... Tak jak stałem, rzuciłem się do ucieczki. Po około 30 kilometrach drogi dotarłem do kołchozu, w którym potrzebowali ludzi do pracy. Zostałem więc. Byłem pomocnikiem kowala. Co prawda, miałem wówczas dach nad głową, bo mieszkałem kątem u pewnej rosyjskiej rodziny, ale na wspomnienie przeżytych tam chwil przeszywa mnie dreszcz. Nie było mydła, ani żadnych innych środków czystości. Wszędzie wszy i pluskwy! Miałem jedno ubranie, w którym spałem i pracowałem... Życie wydawało się nie mieć sensu...Po jednej z koszmarnych nocy obudziłem się z postanowieniem, że uczynię wszystko, aby wyrobić sobie jakiś dowód tożsamości, który upoważni mnie do zakupu legalnego biletu na przejazd pociągiem. Chciałem jechać dokądkolwiek, byle jak najdalej od tamtego miejsca... Moj pracodawca, nieświadomy moich planów, dał mi dzień wolny od pracy. Kiedy dotarłem do najbliższego miasteczka, do Barnałowa, dzięki dziwnemu zbiegowi okoliczności, trafiłem do "polskiej placówki", w której urzędował tzw. mąż zaufania. I to właśnie on poinformował mnie, że na terenie ZSRR tworzone są Polskie Siły Zbrojne. Kiedy oczami wyobraźni widziałem już siebie w tej armii, ten sam człowiek bezlitośnie sprowadził mnie na przysłowiową ziemię...Z dalszej jego mowy wynikało bowiem, że bezsensem jest szukanie punktu rekrutacyjnego, bo w tej armii tylko głód, choroby i śmierć... Byłem zdruzgotany.
Po opuszczeniu murów tej placówki, skierowałem się nad brzeg płynącej nieopodal rzeki Ob i zastanawiałem się, czy samobójczy skok w jej nurt nie będzie najlepszym dla mnie wyjściem...
- Ale los chciał inaczej....
- Kiedy tak zrezygnowany patrzyłem na taflę wody, podszedł do mnie zupełnie obcy, młody mężczyzna. Rozmowa kleiła nam się od pierwszych słów. Jak się okazało, Janek Kulczycki, mój rówieśnik, przybył do tego miasteczka w takim samym celu jak ja...I podobnie jak ja - chciał walczyć w polskiej armii.
Spędzona w pobliskiej stodole noc zaowocowała naszym wspólnym postanowieniem: Bez względu na wszystko, staramy się dotrzeć do punku rekrutacji polskich żołnierzy. Nie znaliśmy odpowiedzi na pytania: Jak jechać? Gdzie jechać?, ale w tamtej chwili to nie było ważne.
Na wyjazd umówiliśmy się za dwa dni. Musieliśmy pozamykać własne sprawy.
Pod osłoną nocy, wróciłem więc do kołchozu. Zabrałem worek ziemniaków (w moim odczuciu jako zapłatę za wykonaną w ostatnich dniach pracę) i pociągiem towarowym udałem się do baraków tartaku, w którym wciąż mieszkali moi najbliżsi.
Pożegnanie z ojcem było dla mnie bardzo trudne. Żyliśmy już wówczas w dwóch różnych światach. Ja chciałem walczyć, on pragnął spokoju. Mimo tego, tata wyposażył mnie w koszulę, spodnie, cukier i pieniądze na bilet.
Pamiętam, że na odchodne poprosiłem brata, aby przekazał panu Frakniewiczowi krótką wiadomość: Paweł pojechał szukać wojska. Chce walczyć o wolną Polskę.
- I walczył...
- Tak, tak... Ale zanim dotarłem do armii Andersa musiałem pokonać daleką drogę i wiele razy spojrzeć śmierci prosto w twarz.... Długo, bardzo długo by o tym opowiadać...
- Pomińmy zatem opowieść o trudach i niebezpieczeństwach tej podróży (postaramy się do niej wrócić w innym czasie) i zatrzymajmy się przy wspomnieniu ważnej chwili, o której krążą w naszym lokalnym środowisku legendy, kiedy to sam generał Władysław Anders po raz pierwszy uścisnął Panu dłoń...
- To było w Guzarze, a więc w jednym z ośrodków organizacyjnych polskiej armii. Stałem już wtedy na warcie garnizonowej. Kiedy z daleka zobaczyłem generała, wyprostowałem się, a za chwilę zawstydziłem się swojego wychudzonego tułaczką ciała. Mój dowódca jakby czytał w moich myślach...Znalazł wówczas chwilę tylko dla mnie. Poprosił, abym opowiedział mu moją historię...
- Zapewne gdyby doszło do waszego (tak osobistego) spotkania pod koniec maja 1944 roku, pogratulowałby panu bohaterstwa pod Monte Cassino...
- Po tamtej wspomnianej rozmowie spotykałem generała w różnych sytuacjach i różnych miejscach. Był przecież Iran, Jordania, Syria, Palestyna, Egipt...Była niezapomniana Pasterka w Betlejem...Była służba w szeregach spadochroniarzy, a potem - 15 Pułk Ułanów Pancernych, 15 Pułk Ułanów Poznańskich...A co do bitwy pod Monte Cassino, to po prostu wykonywałem rozkaz.
- Czyli?
- Podczas batalii we włoskich górach służyłem jako kierowca gazika. Najpierw przez 48 godzin, non stop, tak zwaną drogą saperską, zwoziłem z góry rannych i wywoziłem na górę amunicję. Potem było 6 godzin "snu", a po nim kolejne rundy po wąskich, górskich ścieżkach, pod nieprzyjacielskim ogniem.
- Ponoć Melchior Wańkowicz, naoczny świadek walk o Monte Cassino, autor książki o tej bitwie - zamieścił w niej zdjęcie, na którym widać i Pana postać...
- Tak, to prawda. Hmm, skoro czeka pani na ciekawostki, to podzielę się jeszcze jedną. Po tamtym zwycięstwie, z rozkazu generała, przyznano mi order Virtuti Militari. Nigdy nie znalazł się on jednak na mojej piersi...
- Dlaczego??? - Sam nie wiem. Może chaos, zamieszanie, zbyt wielu żołnierzy do odznaczeń. Otrzymałem Krzyż Walecznych.
- Czy nigdy nie dążył pan do wyjaśnienia tej sytuacji?
- Ja walczyłem dla Polski. Nie dla medali...
Po zakończeniu wojny, pan Paweł Dąbrowski, jak wielu jemu podobnych, z powodów politycznych zawirowań w Polsce, nie mógł powrócić do kraju. Zamieszkał w Anglii. W październiku 1950 roku przybył do Stanów Zjednoczonych. Od 1979 roku jest aktywnym członkiem Stowarzyszenia Weteranów Armii Polskiej (przez wiele lat pełnił funkcję komendanta Placówki 111, a w chwili obecnej jest honorowym komendantem Okręgu IV SWAP).
Po śmierci pierwszej żony, na prośbę dzieci, przez dwa lata opracowywał swoje tułacze i wojenne wspomnienia. - Pisałem w języku angielskim, aby dzieciom (dziś także wnukom i prawnukom) było łatwiej czytać i zrozumieć...To była dla mnie bardzo żmudna praca, bo nie znam perfekcyjnie tego języka...Mam jednak nadzieję, że dzięki tym zapiskom zostawię w rodzinie po sobie ślad...
Wspomnienia pana Pawła nigdy nie zostały upublicznione, nigdy nie przybrały postaci książki, choć autor nie miał i nie ma nic przeciwko temu. Drodzy Czytelnicy, może właśnie teraz jest odpowiedni na to czas...Może potrzebna jest nasza pomoc? Pewnym jest przecież, że po takie teksty powinni sięgać też inni.
Także - NASZE dzieci.
.................................................................................................................................................
1 sierpnia 2018 roku Pan Paweł odszedł do wieczności...
I co teraz napisać? Brakuje słów... Chciałabym napisać, że nie odszedł. Że tylko wyjechał w daleką podróż. Ale przecież...
Z pomocą, jak zawsze, przychodzą złote myśli. Tym razem słowa Melody Beattie: "Pamięć i wdzięczność otwierają pełnię życia. Nadają sens przeszłości, przynoszą pokój dzisiaj i tworzą wizję jutra. Poprzez pamięć o ludziach Wielkiego Formatu mamy szansę przekazać innym coś ważnego.
W dziedzictwie. "
Panie Pawle,
BĘDZIEMY PAMIĘTAĆ!