- Nasz bojowy szlak prowadził z Woli przez Stare Miasto, Śródmieście, Czerniaków, Mokotów. Braliśmy udział w dramatycznych i krwawych walkach o cmentarz na Woli, magazyny na ulicy Stawki, Dworzec Gdański, szpital św. Jana Bożego. Walczyliśmy także w przypłaconych wieloma ofiarami akcjach, takich jak: próba połączenia sił AK z Żoliborza i Kampinosu ze Starym Miastem, desant na Plac Bankowy, obrona przyczółka Czerniakowskiego i wiele innych.(chwila milczenia)
Kiedy 7 września około 11.00 po raz ostatni po niego sięgałam, aby dopisać w już sporządzonym raporcie moje przypuszczenia związane z istnieniem podkopu po murem w okolicach Sejmu, poczułam ogromny ból. Kula przeszyła mi twarz...
To był pocisk dum - dum, który wnikając w ciało, deformuje się, tworząc rozległe rany. W moim przypadku wniknął w policzek, rozrywając mi nos, usta i zęby. Prawdopodobnie gdybym się nie nachyliła, by sięgnąć po wspomniany zeszyt, nie byłoby dziś tej naszej rozmowy, bo nie byłoby mnie. Śmiem twierdzić, że strzelec mierzył w skroń.
- Pierwszy krok to próba opatrzenia rany. Tę pomoc otrzymałam od naszych dwóch batalionowych sanitaruszek. Drugi krok to decyzja o sprowadzeniu lekarza z pobliskiego szpitala św. Łazarza przy ulicy Książęcej.
A wracając do lekarki, zrobiła fantastyczną robotę. Znów miałam szczęście. Była zdolnym chirurgiem i odważnym człowiekiem. Podczas trwania tego zabiegu budynek YMCA był już bowiem pod obstrzałem niemieckiego wojska. A ona robiła swoje... Ratowała moje życie...
Jakby tego wszystkiego było mało, kiedy leżałam na prowizorycznym stole operacyjnym - dwa odłamki granatów zraniły moją rękę. Jeden został wyciągnięty od razu. Drugi - po latach. Już w niewoli. Ale to inna historia.
- Niemal od razu, a były to już godziny nocne, wraz kilkoma innymi osobami, opuściłam ten lokal. Idąc przekopami, a na niektórych odcinkach, czołgając się, udaliśmy się na Czerniaków. Pamiętam, że jedną ręką podtrzymywałam opatrunek, a drugą - wyciągniętą do przodu - asekurowałam się przed upadkiem. Byłam przecież bardzo osłabiona.
Tamtej nocy w walce przy YMCA zginął mój drugi już z kolei dowódca - cichociemny, Jan Bienias "Osterba". Pierwszy, "Cedro" - stracił życie pod koniec sierpnia, podczas walk na Palcu Bankowym. Obu wspominam. Obu podziwiałam i zawsze podziwiać będę.
Czasem też wystarczył impuls, jak niezidentyfikowany dźwięk, żeby wpadli w panikę. Reszta musiała natychmiast ich uspokajać, aby nie zaczęli krzyczeć. Bano się, że mogą usłyszeć to Niemcy. Ci czekali na górze przy włazach, które - co jakiś czas - otwierali, wrzucając do środka granaty. Najmniejszy hałas mógł nas zdradzić.
- Która z tych "podróży" utkwiła Pani w pamięci szczególnie?
- Wyjątkowo dobrze pamiętam dwie. Pierwszą pod ulicą Królewską. Szliśmy wtedy dość liczną grupą tzw. burzowcem. W pewnym momencie, nie wiedzieć skąd, z minuty na minutę, zaczął podnosić się poziom wody. Myśl, która się wówczas pojawiła w naszych głowach była jedna - Niemcy nas topią.
Przez długi czas starałam się opanować lęk i emocje. Kiedy jednak woda sięgnęła już mojej brody - poczułam, że robi się bardzo niebezpiecznie. Chyba też wypowiedziałam wtedy na głos jakieś słowa, bo dwóch kolegów wyższego wzrostu pochwyciło mnie z obu stron pod ramiona. I w takiej konfiguracji ciał przyszło nam pokonywać jeden z odcinków tej drogi.
Na nasze szczęście, w pewnym momencie ustał ten przypływ cieczy. Horror się skończył. Jak się później okazało, jego sprawcą byli nasi. Oczyszczając inne kanały, spuścili wodę na kanał Marymontu, w którym byliśmy właśnie my. Cóż, brakowało koordynacji działań...
Po wyjściu z tego kanału czekał na mnie zupełnie inny świat. Mężczyźni w marynarkach. Kobiety w czystych sukienkach. Domy z szybami. Drzewa z liśćmi. Tutaj koszmar Starówki jeszcze nie dotarł. Ale to nie miało już długo potrwać...
W tamtej chwili cieszyliśmy się jednak pozornym spokojem, jakiego nie zaznaliśmy od blisko miesiąca.
- A ta kolejna dobrze zapamiętana "podróż"?
- Przemieszczałam się wtedy kanałem ściekowym z Czerniakowa na Mokotów. W pewnej chwili pękł sznur, który stanowił prowizoryczną poręcz. Poślizgnęłam się, upadłam na twarz i wykąpałam się w ludzkich odchodach. Ponieważ działo się to już po tym wydarzeniu w YMCA, opatrunek z twarzy spadł, a sporej wielkości niezabliźniona jeszcze rana pokryła się warstwą fekaliów...
Kiedy nieludzko zmęczona, śmierdząca i oblepiona nieczystościami wyszłam na powierzchnię - i tak byłam bardzo szczęśliwa.
- Pani historia idealnie pokazuje, że mimo toczących się pod ziemią dramatów, kanały odegrały pozytywną rolę w Powstaniu...
- Tak... Pozwoliły uratować kilka tysięcy ludzi, stanowiąc dowód na niezwykłą pomysłowość Polaków. Docenili to nawet po zakończeniu walk sami Niemcy. Poruszając jednak ten temat, w pierwszym rzędzie trzeba mówić choćby o tym, że z pięciu tysięcy ludzi, którzy weszli do kanałów na Mokotowie, żywych w Śródmieściu wyszło około 800. Ile istnień pochłonęły? Nie wiadomo. Ciała wyławiano jeszcze w 1946 roku, choć część z nich spłynęła do Wisły...
- Pani Zdzisławo, wracając do Pani upadku w kanale, to aż boję się zapytać o...
- Proszę nie kończyć. Zakażenia nie było. Nie powstała nawet najmniejsza infekcja. Rana na twarzy goiła się dobrze i szybko. Byłam młoda. Gorzej było z tą drugą raną...
- Drugą ???!!!
- Tak. Tą w sercu. Bo serce rozdzierał ból. (chwila milczenia). Każdy niemal dzień Powstania był też dniem rozstania, a w nim doza pożegnań i rozpaczy, kopanie grobów i symboliczne pogrzeby. Ginęli moi koledzy, koleżanki. Ludzie mi bliscy. Młodzi, pełni chęci do życia, z którymi robiłam plany na obchody dnia zwycięstwa...Obecni stawali się nagle nieobecni. Czasem miałam wrażenie, że świat w którym żyję jest nierzeczywisty. Zbyt okrutny, by mógł być prawdziwy...W pewnym momencie okazało się, że z całego grona łączniczek/łączników w naszym batalionie zostałam tylko ja... I proszę nie myśleć, że chodziły mi wówczas po głowie - podszyte strachem - myśli w stylu: "Zdzicha, teraz kolej na ciebie..." Nie, nie bałam się śmierci. Bałam się natomiast pustki, która się wokół mnie tworzyła. Z każdym dniem było nas mniej, mniej, mniej... Było też mniej siły. Mniej żywności. Jakiekolwiek jedzenie zaczynało osiągać wartość złota. Było też coraz mniej broni. (chwila milczenia) Ale nigdy, ani na chwilę, nie zwątpiłam w sens walki do samego końca.
- Koniec tego waszego samotnego, ale heroicznego boju przyszedł po 63. dniach walki. Jak Pani wspomina tamten dzień?
- Chyba nie potrafię określić słowami tego, co wtedy czułam. Na pewno nie miałam dość. Tak jak przed chwilą powiedziałam, w sercu cały czas płonęła chęć walki, chociaż istniało także poczucie, że już i tak niewiele więcej mogliśmy zrobić...Zawiodło wszystko, na co liczyliśmy. Wiedzieliśmy już, że Zachód nie przyjdzie z obiecaną pomocą. Czuliśmy żal, że Europa o nas zapomniała. A działo się to przecież w czasie, kiedy nasza armia pomagała wyzwolić się Francji, Belgii i Holandii...
Umowa kapitulacyjna została podpisana. Powstanie upadło, a nas, pozostałych przy życiu mieszkańców Warszawy, WYPĘDZONO z miasta i osadzono w różnorakich obozach niemieckiej niewoli.
(chwila milczenia) Opuszczałam Warszawę 5 października, w zwartym szyku żołnierzy, z biało-czerwoną opaską AK na rękawie. Po przedefilowaniu przed "swymi najwyższymi zwierzchnikami", wkroczyliśmy między niemieckie posterunki i wtedy nadeszła najboleśniejsza chwila - składanie amunicji, rzucanie na symboliczny stos broni. Co prawda, jej większość już wcześniej uszkodziliśmy, aby uniemożliwić jej dalsze używanie przez Niemców, ale...
Po drodze, na jednym ze wzgórz rumowiska, Niemcy ustawili kamerę do zdjęć filmowych, aby w swoich kronikach szczycić się zwycięstwem nad buntowniczą stolicą Polski.
Ich specjalne oddziały wojska, używając dynamitu i ciężkiego sprzętu, jeszcze przez ponad trzy miesiące metodycznie niszczyły resztki ocalałej zabudowy Warszawy. Hitler wypełnił słowa, które skierował do warszawiaków w noworocznym orędziu z 1944 roku : "Zostanie tu tylko kamień i woda."
(chwila milczenia)
- Do jakiego obozu Pani trafiła?
- Byłam żołnierzem, na czas wojny (Powstania) w stopniu podporucznika, więc najpierw trafiłam do międzynarodowego obozu dla szeregowców i podoficerów w miejscowości Lamsdorf (Łambinowice, woj. opolskie). Transportowani byliśmy tam w nieludzkich warunkach, po 80 ludzi w towarowym wagonie. Zakwaterowano nas w brudnych, nieszczelnych, niewyobrażalnie zapluskwionych barakach, które miały powybijane szyby i przeciekające dachy. Były nieogrzewane. Funkcje latryn pełniły prymitywne doły, a za umywalnie służyły koryta z zimną wodą.
Z chwilą złożenia broni, na mocy umowy o kapitulacji, mieliśmy być traktowani zgodnie z prawami Konwencji Genewskiej z 1929 roku, dotyczącej jeńców wojennych. Rzeczywiste zachowanie się wojsk niemieckich było jednak w jaskrawej sprzeczności nie tylko z warunkami tego układu, ale prostego wręcz kodeksu człowieczeństwa...(chwila milczenia)
A potem były jeszcze cztery inne obozy: Muhlberg, Altenburg, Molsdorf - najgorszy ze wszystkich niemieckich oflagów, usytuowany na dnie wyschniętego jeziora, w podmokłej kotlinie pokrytej gęstym tłustym błotem, i Blankenhain. W każdym z nich życie upływało podobnie...
- Jak wyglądały wasze przeciętne racje żywieniowe?
- Zupa z brukwi lub z gorzkiego jarmużu (czasem z innymi roślinami), od czasu do czasu jeden średniej wielkości ziemniak w mundurku (często robaczywy), kawa nazywana "zbożową", i ziołowa ciecz do picia. Bywało, że otrzymywaliśmy po maleńkiej kromce czarnego chleba i twarogu, porcję "marmolady" z buraków, kosteczkę margaryny wielkości połówki pudełka od zapałek. Tyle pamiętam...
Doceniałam to, mimo wszechobecnej szarości życia. W obozie koncentracyjnym byłoby dużo gorzej...
- Czy zdarzało się, że w tę szarość wplatały się jaśniejsze chwile?
- Tak. Przecież byłam wśród swoich. Wspieraliśmy się wzajemnie. Bez tego trudno byłoby w ogóle przeżyć. Dokładnie pamiętam dzień moich imienin w obozie w Muhlbergu. To było 28 listopada 1944 roku. Kiedy wróciłam wieczorem do baraku, koleżanki powitały mnie tortem i gromkim, tradycyjnym polskim "Sto lat".
- Tortem?! W jaki sposób go zdobyły? Skąd?!
- Same zrobiły. Z obierków ziemniaków, zaoszczędzonej na czarną godzinę margaryny i wspomnianej już buraczanej marmolady. Żaden tort nigdy później nie smakował mi tak jak tamten.
- Czyli był to jedyny w swoim rodzaju tort O SMAKU PRZYJAŹNI, jakiego nie można kupić w żadnej cukierni świata...
- Absolutnie tak! Każdego roku, w dniu moich imienin, wracam do tamtego wieczoru sprzed lat. Także do odśpiewanych wówczas zbiorowo piosenek, które zagłuszały ból i stawały się opowieściami o miejscu, do którego wszystkie przynależałyśmy, za którym bardzo tęskniłyśmy, a było dla nas nieosiągalne...
(chwila milczenia) Po raz kolejny powiem, że miałam szczęście do ludzi. Bo co tu kryć, różnie bywało z tą solidarnością polsko - polską. Zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziła walka o przetrwanie...
A wracając do jasnych chwil, to było ich więcej. Choć trudno je wszystkie tu dziś opisywać, to muszę podkreślić, że dzięki nim oswajałam traumatyczne doświadczenia i udało mi się "po ludzku! " dotrwać do momentu oswobodzenia nas przez amerykańską armię.
- Co pojawiło się w Pani życiu wraz z długo oczekiwaną, upragnioną wolnością?
- Najprościej powiedzieć - podróż do kolejnego niemieckiego obozu. Tym razem - w poszukiwaniu brata. Podczas jednej z rozmów z dziewczynami, które przybyły do naszego obozu z Norymbergii - dowiedziałam się, że w Langwasser koło Frankfurtu przebywa mężczyzna o moim nazwisku (wówczas Kakiet), który obchodzi imieniny w miesiącu marcu. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że to właśnie mój brat Longin. A że jako oswobodzony żołnierz mogłam podróżować, mając stosowne dokumenty, w które zaopatrzyli mnie Amerykanie - postanowiłam natychmiast działać. Tęsknota za rodziną dawała się już wówczas bardzo mocno we znaki, a nadzieja na rychłe spotkanie z bratem napawała ogromną radością.
- Czy trop okazał się właściwy? - Niestety, nie. Brata w Norymberdze nie spotkałam (przebywał tam niespokrewniony ze mną Józef Kakiet), ale natknęłam się na koleżankę jednej z moich sióstr. I to właśnie ona namówiła mnie do wstąpienia w szeregi 2. Korpusu Polskiego i wyjazd do Włoch, do wojskowego obozu w miejscowości Macerata. Wyjechałam tam w lipcu 1945 roku.
To było ważne miejsce pobytu w moim życiu. Bo właśnie tam, po opieką Pomocniczej Wojskowej Służby Kobiet (PWSK), przysposabiałam się do dorosłego życia na wolności i uzupełniałam braki w mojej przerwanej wojną edukacji.
- Czy myślała Pani wówczas o powrocie do Polski?
- Oczywiście! Nie było wtedy dnia, abym nie wracała myślami do DOMU, abym nie przechadzała się w marzeniach ulicami Warszawy.
Powstrzymywała mnie jednak MAMA.
- Mama??!!
- Tak. Właśnie podczas pobytu we Włoszech udało mi się nawiązać kontakt korespondencyjny z rodzicami. Wrócili pod stary adres, choć domu już tam nie było...
Przybyli na dawną ulicę Górczewską, ale niestety, nie w komplecie. Brat (strażak, działający najprawdopodobniej w konspiracji) i siostra, już wcześniej o niej wspominałam, zginęli w Powstaniu. Inny z braci, na 30 minut przed "Godziną W" został aresztowany i wywieziony na roboty do Niemiec. (chwila ciszy) A wracając do Mamy to wiem, po prostu wiem, że pękało jej z bólu serce, kiedy pisała w liście do mnie mniej więcej takie słowa: "Nie wracaj jeszcze do DOMU, córeczko..."
- Co było tego powodem?
- Nowa komunistyczna władza Polski nie przyjmowała Powstańców z otwartymi ramionami. Trakowała ich jak przestępców, jak wrogów "ludowej ojczyzny". Mnożyły się więc szykany, prześladowania, aresztowania i mordy w majestacie komunistycznego prawa. O życiu i losie tych, którzy zdecydowali się powrócić decydował wszechwładny Urząd Bezpieczeństwa. Powrót do normalnego życia był tak trudny, że prawie niemożliwy...
Wiedziała o tym moja kochana rodzicielka.Tęskniła, modliła się o spotkanie ze mną... Ale chciała mnie chronić...
- Czy doszło kiedykolwiek do tego upragnionego przez Was spotkania?
- Niestety, nie dane mi było już nigdy w życiu wtulić się w jej ramiona. (chwila milczenia). Mama zmarła w 1951 roku, a moja pierwsza bezpieczna wizyta w Polsce była możliwa dopiero w 1963 roku.
- Jak długo przebywała Pani we Włoszech? - Kilkanaście miesięcy. W 1946 roku, także wraz z 2. Korpusem, wyjechałam do Anglii. Uczyłam się, pracowałam. Tam też poddana została rekonstrukcji moja poraniona w Powstaniu twarz. Angielscy chirurdzy plastyczni pobrali mi kawałek skóry z ucha i wypełnili nim ubytek w naturalnej konstrukcji nosa. To pewnie dlatego mam do dziś wyjątkowo dobry słuch. Mój nos to też trzecie ucho (śmiech).
W Anglii, w roku 1948, zostałam zwolniona z Armii. Tam poznałam Ryszarda, starszego o 8 lat żołnierza rodem z Warszawy, i wyszłam za mąż (także rok 1948 - przyp.red.).
- Czy mąż też walczył w Powstaniu?
- Nie. W 1939 roku, w trakcie próby dotarcia do Polskiej Armii, został złapany przez radzieckie wojsko, wywieziony w głąb ZSRR i osadzony w obozie jenieckim. W sierpniu 1941 roku, po ogłoszeniu tzw. amnestii, wstąpił do armii generała Andersa i przeszedł z nią cały szlak bojowy.
To był mądry, dobry, prawy człowiek. Ale nigdy nie oddał mi 5 funtów, które pożyczyłam mu na zakup ślubnego garnituru (śmiech).
- Z tej opowieści wynika, że pobyt w Anglii to dobry rozdział Pani życia? - Jednak nie do końca.To właśnie będąc w tym kraju stałam się tzw. bezpaństwowcem.
- ???!!!
- Komunistyczny rząd Polski dał mi ultimatum: jeżeli nie wrócę do któregoś tam miesiąca 1951 roku (niestety, nie pamiętam o jaki miesiąc chodziło), zostanę pozbawiona polskiego obywatelstwa. Dotyczyło to oczywiście nie tylko mnie.
I nie wróciłam...(chwila milczenia). Przygotowując się do wyprawy za ocean, do wyjazdu sponsorowanego przez kościół Holy Cross z New Britain, zamiast polskiego paszportu otrzymałam Travel Document. Jasno i wyraźnie w nim napisano, że mogę przekraczać granice wszystkich państw, OPRÓCZ GRANICY POLSKI.
Bolało. Bardzo bolało. I boli do dziś, bo podróżować mogę po świecie, także do rodzinnego kraju, tylko z amerykańskim paszportem.
- Czy oznacza to, że żaden polski rząd nigdy później nie cofnął tej decyzji ?!
- Nic mi o tym nie wiadomo. Może ktoś kiedyś zrobił coś w tej sprawie, może uregulowały to jakieś ustawy, ale do mnie nie dotarła żadna wiadomość.
- Nie wierzę, że o tym zapomniano... Że zapomniano o Pani... - Nie, nie zapomniano. Przyznano mi Krzyż Walecznych i inne odznaczenia...(długa chwila milczenia) Nie mówmy już o tym, proszę...
- Jak potoczyły się Pani losy po przyjeździe do USA?
- Przybyliśmy tu z mężem w lipcu 1956 roku. Niemal od pierwszego dnia mocno zakasaliśmy rękawy i rozpoczęliśmy budowanie nowego życia. Najpierw zamieszkaliśmy w New Britain, później w Newington.
Cóż, inny świat, inne zawodowe obowiązki, inni ludzie. Inna praca społeczna.
- Praca społeczna? Jaka?
- Zapewne mówią Pani coś takie nazwiska jak: Natkańska, Majewski, Kwiecień, Lausch. Wraz z tymi ludźmi, a może raczej pod ich przewodnictwem, współtworzyłam w New Britain zalążek polskiego harcerstwa. Opiekowałam się najmłodszymi. Współorganizowałam dla nich zajęcia pozaszkolne, pikniki, rajdy. Hmm, piękne to były czasy....
Dziś, kiedy jestem wdową na emeryturze, lubię sobie powspominać..... Dzięki temu, wytrwale szukam definicji życia: pełnego, dobrego, prawdziwego, godziwego, rozumnego, głębokiego, niespiesznego. Staram się wyłapywać to, co w nim najlepsze...
- A marzenia?
- To, że wciąż aktywnie żyję napełnia mnie zdumieniem. Niczego innego mi zatem nie potrzeba. No, może jednego.... Chciałabym, aby na moim nocnym stoliku leżał polski paszport....
- Dziękuję za to szczere wyznanie. Jestem Pani ogromnie wdzięczna za poświęcony mi czas. Za tę niebywałą lekcję.
- To ja dziękuję.
SPEŁNIAMY MARZENIE
Podczas odbywającego się w New Britain tegorocznego Dnia Myśli Braterskiej (21 lutego 2016) udało nam się nawiązać rozmowę z konsulem RP z Nowego Jorku Mateuszem Stąsiekiem. Głównym jej tematem była właśnie historia pani Zdzisławy. Owocem tej dyskusji była wspólna decyzja: Dołożymy wszelkich starań, aby spełnić marzenie NASZEJ bohaterki.
Kompletwaliśmy więc potrzebną dokumentację, a pracownicy konsulatu nawiązali w tej sprawie kontakt ze stosownymi instytucjami w Polsce.
Pierwszym efektem naszego "RAZEM DLA ZDZICHY" była wyjątkowo poruszająca chwila, która miała miejsce już 9 kwietnia. To właśnie wtedy, podczas DYZURU KONSULARNEGO w Hartford, pani Zdzisława oficjalnie wypełniła wniosek O POLSKI PASZPORT.