Zdzicha - dziewczyna z Powstania

Bohaterowie są wśród nas

dział: wywiady
autor: Beata Kaczmarczyk
opublikowano: 2022-09-01 00:00:00

   W czasach gadulstwa i zarazem ucieczki od tematów istotnych, w czasach narastającego znaczenia Internetu i bycia częściej obok siebie niż ze sobą, wyjątkowo cenna  wydaje się rozmowa z BOHATERKĄ POWSTANIA WARSZAWSKIEGO.  Ja taką odbyłam. Mnie się udało.  Choć to nie było nasze pierwsze spotkanie, mając w pamięci słowa poety, że " tylko zapisane istnieje" -  tym razem starałam się jak najwięcej utrwalić i zapisać. Bo to, co wydarzyło się latem 1944 roku w Warszawie jest tak niewyobrażalne i bolesne, że nigdy nie może zostać zapomniane i przemilczane. 
 Zatem dziś rozmowa o grozie i potworności wojny. 
O walce i odwadze. 
O podziemnych wędrówkach kanałami i ranie postrzałowej na twarzy 16. letniej wówczas Zdzichy, do zszycia której potrzebne były 63 szwy (!).
Będzie to także opowieść o powojennej tułaczce niezwykłej kobiety, która nawet w mroku starała się znaleźć coś jasnego. Wciąż zaskakuje pogodą ducha i tym, że akceptuje to, co jest; Że przyjmuje los z całym jego bogactwem i balastem, pełnią i pustką, radością i smutkiem... 
   

                                                             

                                                  Z Panią Zdzisławą (Kakiet) Łempicką

                                                              rozmawia Beata Kaczmarczyk    


                                                                                           

 Beata Kaczmarczyk: - Gdy wspomina Pani swój rodzinny dom z czasów dzieciństwa, jakie wyłaniają się scenki z życia?
Zdzisława Łempicki:  - Pochodzę z wielodzietnej rodziny. Byłam ósmym, najmłodszym  dzieckiem moich rodziców. Miałam trzech braci i cztery siostry. W naszym domu był więc zawsze gwar i ruch. I dużo MIŁOŚCI. Kiedy wspominam tamte lata, to pojawia mi się też przed oczami moje małe królestwo - drewniany ganek naszego domu, na którym mogłam się bawić. Także podczas deszczu.

 -  A jaki obraz pojawia się w Pani pamięci przy dacie 1 września 1939 roku?
 -  Miałam wówczas 11 lat. Niewiele zatem rozumiałam. Powiem więcej, cieszyłam się, że nie muszę iść do szkoły i mogę robić to, co chcę. Dorośli, pochłonięci tematem wojny, prawie w ogóle nie zwracali na mnie uwagi. Po kilku dniach dotarło do mnie jednak, że dzieje się rzecz straszna. Zadawałam wiele pytań, a zrozpaczeni rodzice nie  na wszystkie potrafili i mogli odpowiedzieć.
Kiedy po kilku tygodniach otwarto szkoły, obowiązek przekazywania ważnych i tragicznych informacji wzięli na siebie też nauczycieli.  Chyba miałam w życiu szczęście, bo spotkałam na swojej drodze rzetelnych, oddanych i szczerych pedagogów patriotów. Musieli uczyć nas języka niemieckiego, wykluczyć z oficjalnego procesu nauczania takie przedmioty jak język polski, geografia, historia, ale z ogromnym poświęceniem organizowali szkolnictwo podziemne, czyli tzw. tajne komplety.  Ryzykując życiem, kształtowali nasze postawy, charaktery. Zawdzięczam im wiele. Szczególnie jednej z nauczycielek.

  -    Jaka ona była?
 -  Przede wszystkim bardzo odważna. Zanurzona po uszy w konspiracji. Nazywała się Stefania Podgórska. To za jej sprawą w szkole włókienniczej, do której uczęszczałam (poziom gimnazjum - przyp. red.) uczniowie przygotowywali paczki żywnościowe dla jeńców wojennych pochodzących z Kresów. Tłumaczyła nam wówczas, że nie mogą oni liczyć na pomoc z rodzinnych domów, bo one już nie istnieją... Ich rodziny zostały wywiezione na Sybir. Nikt zatem paczki do nich nie wyśle. Musimy to czynić my. I czyniliśmy to. Z zapałem. Przez wiele, wiele miesięcy. Umiała nas do tego przekonać. 
Pani profesor była także twórcą naszego wewnętrznego systemu zbierania funduszy na ten cel. Każdy uczeń, który spóźnił się do szkoły płacił karę - 2 złote. Jak mówi stare przysłowie: grosz do grosza...
Pomagali także nasi rodzice. Do dziś pamiętam jak razem z mamą pakowałam do tych paczek wędzoną słoninę i suszone owoce.
Nalepki z adresami jeńców dostarczał nam Polski Czerwony Krzyż. Mówię o tych paczkach, bo od nich się zaczęło. Ale tak naprawdę to właśnie profesor Podgórska zaszczepiła we mnie potrzebę walki o wolną Polskę. To ona, wiosną 1944 roku, wypowiedziała słowa, które do dziś pamiętam:  "Kiedy więc zacznie się ZAWIERUCHA, udajcie się na najbliższy punkt rekrutacyjny i ofiarujcie swoją pomoc".

 -   I 1 sierpnia 1944 roku Pani wypełniła to polecenie...
 - To Powstanie czuło się w powietrzu. Konspiracyjnym szyfrem mówili o nim moi starsi koledzy. Pewnie żaden z nich nie przypuszczał, że wyłapuję i analizuję każde ich zdanie. Chciałam być potrzebna. Rwałam się do walki. Jak oni.
Tamtego dnia wyszłam z naszego domu przy ulicy Górczewskiej 39 (dzielnica Wola) już o godzinie 15.00. Dałam sobie dwie godziny czasu, aby  - po pierwsze -  dotrzeć do właściwego miejsca, czyli  na ulicę  Karolkową, po drugie -  przekonać do siebie moich potencjalnych dowódców. Los jednak sprawił mi niespodziankę. Ułatwił mi realizację planów. W drodze spotkałam bowiem mojego brata ciotecznego, który zmierzał w tym samym kierunku. Ponieważ był on mocno zaangażowany w przygotowania do Powstania, toteż po dotarciu  na miejsce przedstawił mnie komu trzeba i poręczył za mnie. W "GODZINIE W" byłam już łączniczką batalionu CZATA 49, a konkretnie plutonu porucznika "Cedry" (Jana Andrzeja Byczkowskiego  - przyp. red.).

  - Pozwolę sobie wrócić do pierwszego zdania tej części wypowiedzi. Powiedziała Pani: "Wyszłam z domu." Ot, tak, po prostu? Nikomu nic nie mówiąc?
  - Nie mogłam nikogo wtajemniczać w moje plany, bo reakcja najbliższych była do przewidzenia...

   -  Ile miała Pani wówczas lat?
 -  Urodziłam się 8 stycznia 1928 roku, zatem miałam szesnaście i pół roku. Proszę mi wierzyć, wola walki była we mnie ogromna. Czułam, że muszę. Że tak trzeba. (chwila milczenia) Ale przyznam też, że chyba nie do końca zdawałam sobie sprawę z ogromu niebezpieczeństwa, zagrożenia...Może to i dobrze...

   -  Kiedy po raz pierwszy sprawdziła Pani swoją wartość bojową?
  - To było już w pierwszych dniach Powstania. Dostałam rozkaz, aby z domu jednego z batalionowych kolegów przynieść broń. Brakowało jej. Liczyliśmy na zrzuty aliantów... To był szczególny rodzaj pistoletu -  Vis 9 mm. Ukryty był w kominie prasowali (tzw. magla), którą prowadziła jego mama.
W drodze to tego miejsca, niespodziewanie natknęłam się na jedną z moich sióstr. Szła odwiedzić naszą ciocię. Ponieważ byłam zbyt przejęta powierzonym mi zadaniem, nie wdawałam się z nią w dłuższe dyskusje. Obiecałam natomiast, że w drodze powrotnej złoże cioci wizytę i wówczas porozmawiamy.
Wydobycie broni z komina przebiegło bardzo spokojnie. Rodzicielka kolegi nie zdążyła się nawet zorientować, co jest w zabieranej przeze mnie paczce. A może tylko udawała...Bez problemu też przystała na moją propozycję zamiany odzieży.

 -  ???
  Moja obcisła jesionka uniemożliwiała mi odpowiednie zakamuflowanie tego pakunku. Musiałam go przecież nieść przez miasto. Ta cicha, mądra kobieta, bez zbędnych pytań -  oddała mi swoją, dużo luźniejszą.
Mając ten etap za sobą, przystąpiłam do drugiego -  minut kilka dla siostry i cioci. Pech chciał, że podczas mojej z nimi grzecznej rozmowy o pogodzie, zdrowiu i sytuacji politycznej -  za oknem rozległy się strzały. Siostra złapała mnie wówczas za rękę i nerwowo krzyknęła: "Nigdzie nie pójdziesz. Zostaniesz z nami!".
W momencie, w którym próbowałam wyswobodzić się z tego uścisku rozchyliły się poły mojego/nie mojego płaszcza...W oczach siostry zobaczyłam jeszcze większy strach i przerażenie. Uciekłam. (chwila milczenia)
To było moje ostatnie z nimi spotkanie.  Kilka dni później, wraz z innymi lokatorami tej kamienicy, obie zginęły w jednym z bombardowań...
A wracając do tematu mojego zadania, to w drodze powrotnej do bazy czekało mnie jeszcze jedno nieoczekiwane spotkanie. Rozmowa w cztery oczy z żołnierzem Wehrmachtu. 

 -  ???!!!
 -  Incydent z siostrą sprawił, że serce tłukło się we mnie jak oszalałe. A kiedy biegnąc pod mostem kolejowym usłyszałam: HALT! -  miałam wrażenie, że już wyskakuje mi z klatki piersiowej. Nie wpadłam jednak w panikę. Wiedziałam, że muszę zachować spokój. Że nie mogę okazać zdenerwowania. Zanim więc ów niemiecki żołnierz zbliżył się do mnie, miałam już swój plan. Dziś mam świadomość, że był strasznie naiwny, ale...
Zdjęłam z nogi but i na głos, po niemiecku (przydały się znienawidzone lekcje tego języka w szkole), wypowiedziałam mniej więcej takie zdanie: "Ojej, mama strasznie na mnie nakrzyczy, że zniszczyłam te nowe koreczki". W moim działaniu chodziło o to, abym nie musiała patrzeć mu prosto w oczy, i abym -  spuszczając oczy w dół -  mogła sprawdzić z kim mam do czynienia. Z żołnierzem jakiej formacji.

   -  Jak mam to rozumieć?
   -  Już wówczas posiadałam dość sporą wiedzę na temat cech charakterystycznych umundurowania niemieckiego wojska. Wystarczyło spojrzenie na jego buty. 
To był, jak już wcześniej wspomniałam, żołnierz Wehrmachtu. Starszy mężczyzna pokiwał głową, pokiwał palcem i kazał mi czym prędzej wracać do domu. Mówił coś o tym, że tam bardzo niebezpiecznie. Że strzelają. Że ryzykuję...

  - Mój Boże, gdyby on wiedział jak bardzo...
  -  Kiedy dobiegłam do bazy, okazało się, że całe to moje z nim spotkanie nerwowo obserwowała grupka  kolegów z naszego batalionu. Wśród nich ten, w którego domu byłam. Jego mocny uścisk czuję do dziś. Od tamtej pory stał się jedną z bliższych mi osób na bojowym szlaku.

  - Skoro wspomniała Pani już o tym szlaku, to zapytam:  W jakich akcjach Powstania brał udział Pani batalion?
  -  Nasz bojowy szlak prowadził z Woli przez Stare Miasto, Śródmieście, Czerniaków, Mokotów. Braliśmy udział w dramatycznych i krwawych walkach o cmentarz na Woli, magazyny na ulicy Stawki, Dworzec Gdański, szpital św. Jana Bożego. Walczyliśmy także w przypłaconych wieloma ofiarami akcjach, takich jak: próba połączenia sił AK z Żoliborza i Kampinosu ze Starym Miastem, desant na Plac Bankowy, obrona przyczółka Czerniakowskiego i wiele innych.
(chwila milczenia)
 W jednej z tych akcji kula dosięgła i mnie ...To stało się w Śródmieściu, w lokalu YMCA (z ang. Young Men's Christian Association -  Związek Chrześcijańskiej Młodzieży Męskiej) przy ulicy Konopnickiej. Wraz z moim przyjacielem Bogdanem, z wieżyczki dachu, obserwowaliśmy Sejm i Ambasadę Francuską. Nasz 24. godzinny dyżur rozpoczęliśmy 6 września w samo południe. W specjalnym zeszycie notowaliśmy wszystko, co wydawało nam się istotne.
Kiedy 7 września około 11.00 po raz ostatni po niego sięgałam, aby dopisać w już sporządzonym raporcie moje przypuszczenia związane z istnieniem podkopu po murem w okolicach Sejmu, poczułam ogromny ból. Kula przeszyła mi twarz...
To był pocisk dum - dum,  który wnikając w ciało, deformuje się, tworząc rozległe rany. W moim przypadku wniknął w policzek, rozrywając mi nos, usta i zęby. Prawdopodobnie gdybym się nie nachyliła, by sięgnąć po wspomniany zeszyt, nie byłoby dziś tej naszej rozmowy, bo nie byłoby mnie. Śmiem twierdzić, że strzelec mierzył w skroń.

 -  W jaki sposób udzielono Pani pomocy?
-  Pierwszy krok to próba opatrzenia rany. Tę pomoc otrzymałam od naszych dwóch batalionowych sanitaruszek. Drugi krok to decyzja o sprowadzeniu lekarza z pobliskiego szpitala św. Łazarza przy ulicy Książęcej.
Pani doktor założyła mi na twarzy 63 szwy. Bez znieczulenia. Ból nie do opisania, a w mojej głowie słowa profesor Stefanii Podgórskiej: " Ginąć i cierpieć za Ojczyznę to honor". Wiem, że trudno dziś w to uwierzyć, ale my tacy właśnie byliśmy.
A wracając do lekarki,  zrobiła fantastyczną robotę. Znów miałam szczęście. Była zdolnym chirurgiem i odważnym człowiekiem. Podczas trwania tego zabiegu budynek YMCA był już bowiem pod obstrzałem niemieckiego wojska. A ona robiła swoje... Ratowała moje życie...
Jakby tego wszystkiego było mało, kiedy leżałam na prowizorycznym stole operacyjnym - dwa odłamki granatów zraniły moją rękę. Jeden został wyciągnięty od razu. Drugi -  po latach. Już w niewoli. Ale to inna historia.

Co działo się z Panią po zakończeniu tego zabiegu operacyjnego?
-  Niemal od razu, a były to już godziny nocne, wraz kilkoma innymi osobami, opuściłam ten lokal. Idąc przekopami, a na niektórych odcinkach, czołgając się, udaliśmy się na Czerniaków. Pamiętam, że jedną ręką podtrzymywałam opatrunek, a drugą - wyciągniętą do przodu -  asekurowałam się przed upadkiem.  Byłam przecież bardzo osłabiona...
Tamtej nocy w walce przy YMCA  zginął mój drugi już z kolei dowódca - cichociemny, Jan Bienias "Osterba". Pierwszy,  "Cedro" - stracił życie pod koniec sierpnia, podczas walk na Palcu Bankowym. Obu wspominam. Obu podziwiałam i zawsze podziwiać będę. 

 - Ponieważ padło przed chwilą słowo PRZEKOPY, nie może nie paść słowo KANAŁY...
 -  Kanałami przechodziłam pięć razy. Te "podróże" zawsze mi szły opornie. Z wodą wlewającą się wraz z nieczystościami do butów ledwo podnosiłam nogi.
Trzeba było uważać, aby o coś się nie potknąć. O coś, albo... o kogoś. Martwych znajdowano w kanałach regularnie. Dla wielu taki widok był nie do zniesienia. Nie wytrzymywali psychicznie. (Chwila milczenia)
Czasem też wystarczył impuls, jak niezidentyfikowany dźwięk, żeby wpadli w panikę. Reszta musiała natychmiast ich uspokajać, aby nie zaczęli krzyczeć. Bano się, że mogą usłyszeć to Niemcy. Ci czekali na górze przy włazach, które  - co jakiś czas - otwierali, wrzucając do środka granaty. Najmniejszy hałas mógł nas zdradzić.

-  Która z tych "podróży" utkwiła Pani w pamięci szczególnie?
-  Wyjątkowo dobrze pamiętam dwie. Pierwszą pod ulicą Królewską. Szliśmy wtedy dość liczną grupą tzw. burzowcem. W pewnym momencie, nie wiedzieć skąd, z minuty na minutę, zaczął podnosić się poziom wody. Myśl, która się wówczas pojawiła w naszych głowach była jedna -  Niemcy nas topią.
Przez długi czas starałam się opanować lęk i emocje. Kiedy jednak woda sięgnęła już mojej brody - poczułam, że robi się bardzo niebezpiecznie. Chyba też wypowiedziałam wtedy na głos jakieś słowa, bo dwóch kolegów wyższego wzrostu  pochwyciło mnie z obu stron pod ramiona. I w takiej konfiguracji ciał przyszło nam pokonywać jeden z odcinków tej drogi.
 Na nasze szczęście, w pewnym momencie ustał ten przypływ cieczy. Horror się skończył. Jak się później okazało, jego sprawcą byli nasi. Oczyszczając inne kanały, spuścili wodę na kanał Marymontu, w którym byliśmy właśnie my. Cóż, brakowało koordynacji działań...
Po wyjściu z tego kanału czekał na mnie zupełnie inny świat. Mężczyźni w marynarkach. Kobiety w czystych sukienkach. Domy z szybami. Drzewa z liśćmi. Tutaj koszmar Starówki jeszcze nie dotarł. Ale to nie miało już długo potrwać...
W tamtej chwili cieszyliśmy się jednak pozornym spokojem, jakiego nie zaznaliśmy od blisko miesiąca.

 - A ta kolejna dobrze zapamiętana "podróż"?
 -   Przemieszczałam się wtedy kanałem ściekowym z Czerniakowa na Mokotów. W pewnej chwili pękł sznur, który stanowił prowizoryczną poręcz. Poślizgnęłam się, upadłam na twarz i wykąpałam się w ludzkich odchodach. Ponieważ działo się to już po tym wydarzeniu w YMCA, opatrunek z twarzy spadł, a sporej wielkości niezabliźniona jeszcze rana pokryła się warstwą fekaliów...
Kiedy nieludzko zmęczona, śmierdząca i oblepiona nieczystościami wyszłam na powierzchnię  -  i tak byłam bardzo szczęśliwa.

  -  Pani historia idealnie pokazuje, że mimo toczących się pod ziemią dramatów,  kanały odegrały pozytywną rolę w Powstaniu...
  -  Tak... Pozwoliły uratować kilka tysięcy ludzi, stanowiąc dowód na niezwykłą pomysłowość Polaków. Docenili to nawet po zakończeniu walk sami Niemcy.
Poruszając jednak ten temat, w pierwszym rzędzie trzeba mówić choćby o tym, że z pięciu tysięcy ludzi, którzy weszli do kanałów na Mokotowie, żywych w Śródmieściu wyszło około 800. Ile istnień pochłonęły? Nie wiadomo. Ciała wyławiano jeszcze w 1946 roku, choć część z nich spłynęła do Wisły...

 -  Pani Zdzisławo, wracając do Pani upadku w kanale, to aż boję się zapytać o...
 -  Proszę nie kończyć. Zakażenia nie było. Nie powstała nawet najmniejsza infekcja. Rana na twarzy goiła się dobrze i szybko. Byłam młoda.  Gorzej było z tą drugą raną...

 - Drugą ???!!!
 - Tak. Tą w sercu. Bo serce rozdzierał ból. (chwila milczenia). Każdy niemal dzień Powstania był też dniem rozstania, a w nim doza pożegnań i rozpaczy, kopanie grobów i symboliczne pogrzeby. Ginęli moi koledzy, koleżanki. Ludzie mi bliscy. Młodzi, pełni chęci do życia, z którymi robiłam plany na obchody dnia zwycięstwa...
Obecni stawali się nagle nieobecni. Czasem miałam wrażenie, że świat w którym żyję jest nierzeczywisty. Zbyt okrutny, by mógł być prawdziwy...
W pewnym momencie okazało się, że z całego grona łączniczek/łączników w naszym batalionie zostałam tylko ja... I proszę nie myśleć, że chodziły mi wówczas po głowie - podszyte strachem -   myśli w stylu: "Zdzicha, teraz kolej na ciebie.." Nie, nie bałam się śmierci. Bałam się natomiast pustki, która się wokół mnie tworzyła. Z każdym dniem było nas mniej, mniej, mniej... Było też mniej siły. Mniej żywności. Jakiekolwiek jedzenie zaczynało osiągać wartość złota.
Było też coraz mniej broni. (chwila milczenia)  Ale nigdy, ani na chwilę, nie zwątpiłam w sens walki do samego końca. 

-   Koniec tego waszego samotnego, ale heroicznego boju przyszedł po 63. dniach walki. Jak Pani wspomina tamten dzień? 
-  Chyba nie potrafię określić słowami tego, co wtedy czułam. Na pewno nie miałam dość. Tak jak przed chwilą powiedziałam, w sercu cały czas płonęła chęć walki, chociaż istniało także poczucie, że już i tak niewiele więcej mogliśmy zrobić...Zawiodło wszystko, na co liczyliśmy. Wiedzieliśmy już, że Zachód nie przyjdzie z obiecaną pomocą. Czuliśmy żal, że Europa o nas zapomniała. A działo się to przecież w czasie, kiedy nasza armia pomagała wyzwolić się Francji, Belgii i Holandii...
Umowa kapitulacyjna została podpisana. Powstanie upadło, a nas, pozostałych przy życiu mieszkańców Warszawy, WYPĘDZONO z miasta i osadzono w różnorakich obozach niemieckiej niewoli.
(chwila milczenia) Opuszczałam Warszawę 5 października, w zwartym szyku żołnierzy, z biało-czerwoną opaską AK na rękawie. Po przedefilowaniu przed "swymi najwyższymi zwierzchnikami",  wkroczyliśmy między niemieckie posterunki i wtedy nadeszła najboleśniejsza chwila -  składanie amunicji, rzucanie na symboliczny stos broni. Co prawda, jej większość już wcześniej uszkodziliśmy, aby uniemożliwić jej dalsze używanie przez Niemców, ale...
Po drodze, na jednym ze wzgórz rumowiska, Niemcy ustawili kamerę do zdjęć filmowych, aby w swoich kronikach szczycić się zwycięstwem nad buntowniczą stolicą Polski.
Ich specjalne oddziały wojska, używając dynamitu i ciężkiego sprzętu, jeszcze przez ponad trzy miesiące metodycznie niszczyły resztki ocalałej zabudowy Warszawy. Hitler wypełnił słowa, które skierował do warszawiaków w noworocznym orędziu z 1944 roku : "Zostanie tu tylko kamień i woda."
(chwila milczenia)

 -  Do jakiego obozu Pani trafiła?
 -  Byłam żołnierzem, na czas wojny (Powstania) w stopniu podporucznika, więc najpierw trafiłam do międzynarodowego obozu dla szeregowców i podoficerów w miejscowości Lamsdorf (Łambinowice, woj. opolskie). Transportowani byliśmy tam w nieludzkich warunkach, po 80 ludzi w towarowym wagonie. Zakwaterowano nas w brudnych, nieszczelnych, niewyobrażalnie zapluskwionych barakach, które miały powybijane szyby i przeciekające dachy. Były nieogrzewane. Funkcje latryn pełniły prymitywne doły, a za umywalnie służyły koryta z zimną wodą.
Z chwilą złożenia broni, na mocy umowy o kapitulacji, mieliśmy być traktowani zgodnie z prawami Konwencji Genewskiej z 1929 roku, dotyczącej jeńców wojennych. Rzeczywiste zachowanie się wojsk niemieckich było jednak w jaskrawej sprzeczności nie tylko z warunkami tego układu, ale prostego wręcz kodeksu człowieczeństwa...
(chwila milczenia)
A  potem były jeszcze cztery inne obozy: Muhlberg, Altenburg, Molsdorf - najgorszy ze wszystkich niemieckich oflagów, usytuowany na dnie wyschniętego jeziora, w podmokłej kotlinie pokrytej gęstym tłustym błotem, i Blankenhain. W każdym z nich życie upływało podobnie...

 -  Jak wyglądały wasze przeciętne racje żywieniowe?
 -  Zupa z brukwi lub z gorzkiego jarmużu (czasem z innymi roślinami), od czasu do czasu jeden średniej wielkości ziemniak w mundurku (często robaczywy), kawa nazywana "zbożową", i ziołowa ciecz do picia. Bywało, że otrzymywaliśmy po maleńkiej kromce czarnego chleba i twarogu, porcję "marmolady" z buraków,  kosteczkę margaryny wielkości połówki pudełka od zapałek. Tyle pamiętam...
  Doceniałam to, mimo wszechobecnej szarości życia. W obozie koncentracyjnym byłoby dużo gorzej...

 -  Czy zdarzało się, że w tę szarość wplatały się jaśniejsze chwile?
 -  Tak. Przecież byłam wśród swoich. Wspieraliśmy się wzajemnie. Bez tego trudno byłoby w ogóle przeżyć. Dokładnie pamiętam dzień moich imienin w obozie w Muhlbergu. To było 28 listopada 1944 roku. Kiedy wróciłam wieczorem do baraku, koleżanki powitały mnie tortem i gromkim, tradycyjnym polskim "Sto lat".

 -  Tortem?! W jaki sposób go zdobyły? Skąd?!
 -  Same zrobiły. Z obierków ziemniaków, zaoszczędzonej na czarną godzinę margaryny i wspomnianej już buraczanej marmolady. Żaden tort nigdy później nie smakował mi tak jak tamten.

 -  Czyli był to jedyny w swoim rodzaju tort O SMAKU PRZYJAŹNI, jakiego nie można kupić w żadnej cukierni świata...
 -  Absolutnie tak! Każdego roku, w dniu moich imienin, wracam do tamtego wieczoru sprzed lat. Także do odśpiewanych wówczas zbiorowo piosenek, które zagłuszały ból i stawały się opowieściami o miejscu, do którego wszystkie przynależałyśmy, za którym bardzo tęskniłyśmy, a było dla nas nieosiągalne...
(chwila milczenia) Po raz kolejny powiem, że miałam szczęście do ludzi. Bo co tu kryć, różnie bywało z tą solidarnością polsko -  polską. Zwłaszcza wtedy, gdy w grę wchodziła walka o  przetrwanie...
A wracając do jasnych chwil, to było ich więcej. Choć trudno je wszystkie tu dziś opisywać, to muszę podkreślić, że dzięki nim oswajałam traumatyczne doświadczenia i udało mi się  "po ludzku! " dotrwać do momentu oswobodzenia nas przez amerykańską armię.

 -  Co pojawiło się w Pani życiu wraz z długo oczekiwaną, upragnioną wolnością?
 -  Najprościej powiedzieć -  podróż do kolejnego niemieckiego obozu. Tym razem jednak,  w poszukiwaniu brata. Podczas jednej z rozmów z dziewczynami, które przybyły do naszego obozu  z Norymbergii - dowiedziałam się, że w Langwasser koło Frankfurtu przebywa mężczyzna o moim nazwisku (wówczas Kakiet), który obchodzi imieniny w miesiącu marcu. Istniało więc duże prawdopodobieństwo, że to właśnie mój brat Longin. A że jako oswobodzony żołnierz mogłam podróżować, mając stosowne dokumenty, w które zaopatrzyli mnie Amerykanie - postanowiłam natychmiast działać. Tęsknota za rodziną dawała się już wówczas bardzo mocno we znaki, a nadzieja na rychłe spotkanie z bratem napawała ogromną radością.

 -  Czy trop okazał się właściwy?
 -  Niestety, nie. Brata w Norymberdze nie spotkałam (przebywał tam niespokrewniony ze mną Józef Kakiet), ale natknęłam się na koleżankę jednej z moich sióstr. I to właśnie ona namówiła mnie do wstąpienia w szeregi 2. Korpusu Polskiego i wyjazd do Włoch, do wojskowego obozu w miejscowości Macerata. Wyjechałam tam w lipcu 1945 roku.
To było ważne miejsce pobytu w moim życiu. Bo właśnie tam, po opieką Pomocniczej Wojskowej Służby Kobiet (PWSK), przysposabiałam się do dorosłego życia na wolności i uzupełniałam braki w mojej przerwanej wojną edukacji.

   -  Czy myślała Pani wówczas o powrocie do Polski?
   -  Oczywiście! Nie było wtedy dnia, abym nie wracała myślami do DOMU, abym nie przechadzała się w marzeniach ulicami Warszawy. Powstrzymywała mnie jednak MAMA.

    -   Mama??!!
  -  Tak. Właśnie podczas pobytu we Włoszech udało mi się nawiązać kontakt korespondencyjny z rodzicami. Wrócili pod stary adres, choć domu już tam nie było...
Przybyli na dawną ulicę Górczewską,  ale niestety, nie w komplecie. Brat (strażak, działający najprawdopodobniej w konspiracji) i siostra (już wcześniej o niej wspominałam)  zginęli w Powstaniu. Inny z braci, na 30 minut przed "Godziną W" został  aresztowany i wywieziony na roboty do Niemiec.
(chwila ciszy)  A wracając do Mamy to wiem, po prostu wiem, że pękało jej z bólu serce, kiedy pisała w liście do mnie mniej więcej takie słowa: "Nie wracaj jeszcze do DOMU, córeczko..."

 -  Co było tego powodem?
 -  Nowa komunistyczna władza Polski nie przyjmowała Powstańców z otwartymi ramionami. Trakowała ich jak przestępców, jak wrogów "ludowej ojczyzny". Mnożyły się więc szykany, prześladowania, aresztowania i mordy w majestacie komunistycznego prawa. O życiu i losie tych, którzy zdecydowali się powrócić  decydował wszechwładny Urząd Bezpieczeństwa. Powrót do normalnego życia był tak trudny, że prawie niemożliwy...
Wiedziała o tym moja kochana rodzicielka.Tęskniła, modliła się o spotkanie ze mną... Ale chciała mnie chronić...

  -  Czy doszło kiedykolwiek do tego upragnionego przez Was spotkania?
 - Niestety, nie dane mi było już nigdy w życiu wtulić się w jej ramiona. (chwila milczenia)Mama zmarła w 1951 roku, a moja pierwsza bezpieczna wizyta w Polsce była możliwa dopiero w 1963 roku.

-  Jak długo przebywała Pani we Włoszech?
 -   Kilkanaście miesięcy. W 1946 roku, także wraz z 2. Korpusem, wyjechałam do Anglii. Uczyłam się, pracowałam. Tam też poddana została rekonstrukcji moja poraniona w Powstaniu twarz. Angielscy chirurdzy plastyczni  pobrali mi kawałek skóry z ucha i wypełnili nim ubytek w naturalnej konstrukcji nosa. To pewnie dlatego mam do dziś wyjątkowo dobry słuch. Mój nos to też trzecie ucho (śmiech).
W Anglii, w roku 1948,  zostałam zwolniona z Armii. Tam poznałam Ryszarda, starszego o 8 lat żołnierza rodem z Warszawy, i wyszłam za mąż (także rok 1948 -  przyp.red.).

  -  Czy mąż też walczył w Powstaniu?
 -  Nie. W 1939 roku, w trakcie próby dotarcia do Polskiej Armii, został złapany przez radzieckie wojsko, wywieziony w głąb ZSRR i osadzony w obozie jenieckim. W sierpniu 1941 roku, po ogłoszeniu tzw. amnestii, wstąpił do armii generała Andersa i przeszedł z nią cały szlak bojowy.
To był mądry, dobry, prawy człowiek. Ale nigdy nie oddał mi 5 funtów, które pożyczyłam mu na zakup ślubnego garnituru (śmiech).

 -  Z tej opowieści wynika, że pobyt w Anglii to dobry rozdział Pani życia?
  -  Jednak nie do końca....To właśnie będąc w tym kraju stałam się tzw. bezpaństwowcem...

 -  ???!!!
 -  Komunistyczny rząd Polski dał mi ultimatum: jeżeli nie wrócę do któregoś tam miesiąca 1951 roku (niestety, nie pamiętam o jaki miesiąc chodziło), zostanę pozbawiona polskiego obywatelstwa. Dotyczyło to oczywiście nie tylko mnie.
I nie wróciłam...(chwila milczenia). Przygotowując się do wyprawy za ocean, do wyjazdu sponsorowanego przez kościół Holy Cross z New Britain, zamiast polskiego paszportu otrzymałam Travel Document. Jasno i wyraźnie w nim napisano, że mogę  przekraczać granice wszystkich państw, OPRÓCZ GRANICY POLSKI.
Bolało. Bardzo bolało. I boli do dziś, bo podróżować mogę po świecie, także do rodzinnego kraju, tylko z amerykańskim paszportem.

   -  Czy oznacza to, że żaden polski rząd nigdy później nie cofnął tej decyzji ?!
   -  Nic mi o tym nie wiadomo. Może ktoś kiedyś zrobił coś w tej sprawie, może uregulowały to jakieś ustawy, ale do mnie nie dotarła żadna wiadomość.

     -  Nie wierzę, że o tym zapomniano... Że zapomniano o Pani...
   -  Nie, nie zapomniano. Przyznano mi Krzyż Walecznych i inne odznaczenia...
(długa chwila milczenia) Nie mówmy już o tym, proszę...

  -  Jak potoczyły się Pani losy po przyjeździe do USA?
 -  Przybyliśmy tu z mężem w lipcu 1956 roku. Niemal od pierwszego dnia mocno zakasaliśmy rękawy i rozpoczęliśmy budowanie nowego życia. Najpierw zamieszkaliśmy w New Britain, później w Newington.
Cóż, inny świat, inne zawodowe obowiązki, inni ludzie. Inna praca społeczna.

  -  Praca społeczna? Jaka?
  -  Zapewne mówią Pani coś takie nazwiska jak: Natkańska, Majewski, Kwiecień, Lausch. Wraz z tymi ludźmi, a może raczej pod ich przewodnictwem, współtworzyłam w New Britain zalążek polskiego harcerstwa. Opiekowałam się najmłodszymi. Współorganizowałam dla nich zajęcia pozaszkolne, pikniki, rajdy. Hmm, piękne to były czasy....
Dziś, kiedy jestem wdową na emeryturze, lubię sobie powspominać..... Dzięki temu, wytrwale szukam definicji życia: pełnego, dobrego, prawdziwego, godziwego, rozumnego, głębokiego, niespiesznego. Staram się wyłapywać to, co w nim najlepsze...
 
 -   A marzenia?
 - To, że wciąż aktywnie żyję napełnia mnie zdumieniem. Niczego innego mi zatem nie potrzeba. No, może jednego.... Chciałabym, aby na moim nocnym stoliku leżał polski paszport....

-   Dziękuję za to szczere wyznanie.  Jestem Pani ogromnie wdzięczna za poświęcony mi czas. Za tę niebywałą lekcję. 
-  To ja dziękuję.

 

 SPEŁNIAMY MARZENIE 
Podczas odbywającego się w New Britain tegorocznego Dnia Myśli Braterskiej (21 lutego 2016)  udało nam się nawiązać rozmowę z konsulem RP z Nowego Jorku Mateuszem Stąsiekiem. Głównym jej tematem była właśnie historia pani Zdzisławy. Owocem tej dyskusji była wspólna decyzja: Dołożymy wszelkich starań, aby spełnić marzenie NASZEJ bohaterki.
Pracownicy konsulatu przez okres kilku ostatnich tygodniu, po wcześniejszym nawiązaniu kontaktu z panią Łempicką i stosownymi instytucjami w Polsce, kompletowali więc dokumenty.
Efektem ich zaangażowania była wyjątkowo poruszająca chwila, która miała miejsce w sobotę, 9 kwietnia. To właśnie wtedy, podczas DYZURU KONSULARNEGO w Hartford, pani Zdzisława oficjalnie wypełniła wniosek O POLSKI PASZPORT.
Mamy nadzieję, że na szczęśliwy finał tej historii nie będziemy długo czekać.

                       

Marzenie stało się FAKTEM! 

Ekipa Polskiego Expressu  - jako inicjator tych działań -  czuje ogromną radość i niemałą satysfakcję.  Lubimy czuć się potrzebni.