Zakochałam się!
W czarownym miejscu i w jego bywalcach - czarujących ludziach, którzy genialnie pisali i śpiewali teksty literackie. Wychodziły one poza codzienne istnienie, buntowały się przeciwko ludzkiej tymczasowości, miałkości i nieważkości. Były pełne namiętności i wielkich postanowień. Wyrywały nas z zasiedziałej, leniwej przestrzeni, "rozkazując" prawdziwie istnieć.
To było 40 lat temu...
Ponieważ to uczucie wciąż trwa, a dziś - o czym od rana informują kulturalne media (i chwała im za to!) - przypada 23. rocznica śmierci GŁÓWNEGO CZARODZIEJA, wracam wspomnieniami do wieczoru sprzed prawie 13 lat, kiedy to artyści z krakowskiej "Piwnicy pod Baranami" zawitali do New Britain.
Tak, Tak! Oni byli naszymi gośćmi.
I ON - w pewnym sensie - też...
Zanim jednak tekst, wpierw PIEŚŃ. Jako element budujący nastrój...
Archiwum: Polski Express nr 196/ 13 grudnia, 2007
Na południu Polski jest takie miasto, w którym słychać trzepot anielskich skrzydeł i diabelskie chichoty po kątach. Mieszkańcom tego grodu, ku zdumieniu świata medycyny, serca biją odmiennym jakby rytmem, a zjawiskowy Rynek obsypywany jest najprawdziwszymi złotymi nutami.
Na szczęście, te dźwięki co jakiś czas pakowane są do obszernych walizek i na krótką chwilę wywożone poza Kraków.
Tak też było w minioną środę, 5 grudnia (2007 r. - przyp. red.), kiedy to kameralną salę polonijnego klubu Stadion Cafe (82 Broad Street w New Britain) wypełnił zapach obwarzanków i precli. Byli i tacy, którzy słyszeli nawet rżenie koni zaprzężonych do dorożki z wiersza Gałczyńskiego.
Jak to możliwe?
To czary, a dokładniej rzecz ujmując "czarodzieje i czarodziejki", czyli artyści legendarnej Piwnicy pod Baranami, którzy przylecieli do Connecticut, by wyjąć nas z codzienności i przenieść w świat poezji, muzyki i żartu. I było - jak w najprawdziwszej baśni...Smutek nieśmiało uśmiechnięty i radość trochę zapłakana. Fakty i zmyślenia najczulsze. Mieszanina tego, co z krwi i kości, i tego, co z pogranicza jawy i snu.
To było absolutnie cudowne spotkanie. O to, dlaczego nie wykazało nim zainteresowania szersze grono naszej społeczności - nawet nie będę pytać...
A może lepiej, że właśnie tak się stało? Nie tyleż prosty, co genialny pomysł przeniesienia tego spotkania z sali estradowej Pulaski Middle School w New Britain do Stadion Cafe (z powodu niskiej frekwencji) - sprawił bowiem, że doszło tego wieczoru do niecodziennego zespolenia publiczności z artystami. Obcowaliśmy ze sobą na wyciągnięcie ręki i czuliśmy się, jak przed laty, w krakowskiej "Piwnicy".
Zanim jednak o tym, co w ten wieczór "zaszumiało, zawirowało, zagrało" - wzruszający powrót w przeszłość. Jakże zamierzchłą...
Piwnica... i ja
Kraków to miasto, gdzie królewski Wawel, gdzie wiekowe kościoły i pałace. Jeden z pałaców w Rynku Głównym (należący do arystokratycznego rodu Potockich) rozsławił się w Polsce i na świecie tym, że w jego podziemiach działa niezwykły kabaret.
A że głowy baranów zdobią na zewnątrz ten pałac, toteż przyjął on (ów kabaret) nazwę "Piwnica pod Baranami".
Po raz pierwszy "przemycił" mnie tam ktoś ze znajomych. Dużo ludzi, dymu i alkoholu dookoła, a ja byłam...niepełnoletnia. Na maleńkiej zagraconej scence Mistrz ceremonii (w czarnej pelerynie, słomkowym kapeluszu z piórkiem i dzwoneczkiem w ręku) długo wygłaszał błyskotliwe passusy. Potem zaczęli pojawiać się inni: śpiewający, mówiący, nucący. Godziny mijały, atmosfera gęstniała, nie było czym oddychać, a ja marzyłam o tym, aby czas się zatrzymał i ten przedziwny spektakl nigdy się nie skończył...Ten - skończyć się jednak musiał, ale były kolejne...
Przez wszystkie te lata, kiedy za sprawą "Piwnicy" dotykałam tajemnicy czystej poezji, zgłębiałam wiedzę na temat tego zjawiskowego miejsca i przyglądałam się Mistrzowi, czyli wspomnianemu mężczyźnie w słomkowym kapeluszu z piórkiem, który zawsze otoczony był wieńcem młodych ludzi.
Kim był ów Mistrz? Jak narodziła się "Piwnica"?
Na początku był Piotr
Rok 1956. W Polsce szalała szarzyzna dnia codziennego, socjalizm, absurd polityczny i cenzura. Wtedy to właśnie grupa uzdolnionej młodzieży, głównie studentów szkół artystycznych, postanowiła własnoręcznie odgruzować pałacowe piwnice (składowisko węgla), by tam spotykać się podczas niezwykłych wieczorów przy świecach. W tej grupie byli młodzi ludzie o światowych w tej chwili nazwiskach - muzyk Krzysztof Penderecki, literat Sławomir Mrożek, rzeźbiarz Bronisław Chromy, poeta Andrzej Bursa i wielu innych dzisiaj znanych pisarzy, aktorów i muzyków.
Wszyscy dzielnie pracowali fizycznie, a tylko jeden, student historii sztuki - nic nie robił, wszystko krytykował, rzucał absurdalne pomysły i jeszcze nie pozwalał się wyrzucić z całego przedsięwzięcia. Twierdził, że "pośpiech poniża", więc zawsze się spóźniał, że "życie rodzinne to mieszczańska niewola", więc rozkochał w sobie pół Polski (nigdy się nie żeniąc), że "alkohol u inteligentnego człowieka po prostu rozbudza wyobraźnię", więc codziennie był twórczy. Nazywał się PIOTR SKRZYNECKI i to on wkrótce stał się liderem, konferansjerem kabaretu i już za życia legendą Krakowa, choć ...urodził się w Warszawie.
Ten arcykrakowiak miał w sobie żar, tajemnicę, której nikt nigdy nie rozgryzł. Dla niego życie i sztuka były jednym. Najbardziej banalne lub złowrogie objawy codzienności potrafił zamienić w fascynujący materiał sceniczny. Nie miał domu, nie miał zegarka. Żył poza czasem i wbrew niemu, ale zawsze z przyjaciółmi.
"Jak się sami nie zabawimy to nikt nas nie zabawi " - to zdanie francuskiego myśliciela było hasłem przewodnim jego pracy artystycznej i ideą życia. Dlatego też ta stworzona przez niego piwniczna salka, gdzie zmieścić się mogło sto osób, a zwykle "wpychało się" ich dwieście, gdzie można było napić się taniego wina i palić w trakcie programów, gdzie za darmo zaczęli występować wspaniali artyści śpiewający wszystko: poezję, prozę, artykuły prasowe, teksty filozoficzne, zapiski historyczne, pisma urzędowe - stała się oazą wolności i radości życia.
Kostiumy i rekwizty były najczęściej znalezionymi lub ofiarowanymi starociami. Na scenie stały zawsze dekoracje niezwykłe, na przykład: znaleziony gdzieś stary kredens, nadjedzone przez mole mundury galowe, uprząż końska, wieniec pogrzebowy, resztki zbroi, manekin krawiecki, czy rogi jelenia... I zawsze obowiązkowo - świece. Tych braknąć nigdy nie mogło.
Działalność "Piwnicy" nie ograniczała się tylko do kabaretowych wieczorów. Skrzynecki był inspiratorem hucznych balów i plenerowych imprez. Tak było na przykład w 1996, kiedy to na 40 - lecie kabaretu odbył się pochód prawdziwych baranów, prowadzonych przez juhasów wokół krakowskiego Rynku.
Dużym powodzeniem cieszyły się także obchody urodzin i imienin Piotra. Suto zakrapiane imprezy, na które zapraszani byli WSZYSCY, odbywały się m.in.na dworcu kolejowym, przy straganach kupieckich, na wiślanym statku, albo...pod mostem, wraz z bezdomnymi...
Ludzie szaleli, żeby być blisko "Piwnicy". Pielgrzymował "do Skrzyneckiego" prawie cały kraj...
"A to wszystko przecież miało trwać najwyżej pięć lat..."
- te słowa z pieśni kompozytora (teraz o światowej sławie, ale kiedyś po prostu młodego artysty piwnicznego) - Zbigniewa Preisnera, to cytat ze słów Mistrza. No bo ileż można się bawić? Nawet najbardziej inteligentnie i niekonwencjonalnie... Okazuje się, że można bardzo długo...
W kwietniu tego roku (2007 - przy.red). ) minęło 10 lat od śmierci Piotra... Pamiętam, jak podczas uroczystości żałobnych w kościele Mariackim, piwniczanie śpiewali:
Dziś, Piotr, gdy Ciebie nie ma,
Pieśń tę wznosimy do nieba.
Trwaj tam i czuwaj nad nami.
Noc w noc usłaną gwiazdami...
I... czuwa, a "Piwnica" istnieje dalej i ma się dobrze. W minioną środę mogliśmy się o tym sami przekonać.
Nasze metafizyczne spotkanie
Wieczór był uporczywie zimy i wietrzny, ale to nie przeszkadzało. Otuleni ciepłymi płaszczami docieraliśmy do celu (klubu) pełni nadziei, że te chwile, które przed nami - będą miały w sobie żar tajemny i on ogrzeje nasze dusze. I było jak przwidywaliśmy. Artyści (24. osobowa grupa) i widzowie (ponad 100. osobowa ekipa rozkochana w artystyczno - piwnicznym klimacie) wzajemnie podnosili sobie poprzeczkę, wierząc (na przekór rzeczywistości), że życie może być poezją i zabawą.
Liryzm przeplatał się z nostalgią, humor z poezją i prozą - od Witkacego i Poświatowskiej poczynając, na Osieckiej i Śliwiaku kończąc, ze wspaniałą muzyką, którą wciąż piszą piwniczni tytani, w tym Zygmunt Konieczny, Zbigniew Preisner, i obecni tamtego wieczoru w "Stadion Cafe" - Zbigniew Raj i młody Tomasz Kmiecik.
Jak się okazało Marek Pacuła, który udanie posplatał całość, dzielnie zastępuje Piotra na posterunku kierownika artystycznego i konferansjera, a artyści nie tylko śpiewają stare przeboje, ale głównie - za sprawą młodzieży - na nowo odkrywają i interpretują klasykę.
I to właśnie młodzi zaśpiewali w środę najpiękniej. Znaleziona na krakowskich Plantach pod kasztanem, jak mawiał Piotr Skrzynecki, w pudełku po czekoladkach - najmłodsza piwniczna pieśniarka, Dorota Ślęzak - urzekła chyba nie tylko mnie. Ta krucha i zwiewna artystka śpiewająca czystym, wibrującym i intrygującym głosem, potrafiła przenieść nas w swój własny świat. Śpiewała pięknie i prezentowała się anielsko. W "Piwnicy" był czarny anioł - Ewa Demarczyk, biały - Anna Szałapak, oto objawił się rudy - ogłosił ze sceny z diabolicznym uśmieszkiem Marek Pacuła.
Pięknie też zabrzmiały: Agata Ślazyk, której przypadło w udziale odśpiewać słynny piwniczy hymn "Pasą się pasą barany wełniane..", Beata Czarnecka z brawurowo wykonanym utworem o smutnej Rebece i rozsypanych perłach, oraz nostalgiczna - Kamila Klimczyk. Usłyszeliśmy też mocny i pewny głos Macieja Półtoraka, który, idąc niejako po śladach swojego ojca Michała ("nadwornego" piwnicznego skrzypka) - najwyraźniej poczuł magię tego kabaretu.
Tyle młodzież. A sprawdzone piwniczne osobowości?
Jak mawiał Skrzynecki: "O miłości i samotności nikt nie śpiewa piękniej niż Tamara Kalinowska" - i tak też było tym razem. Kiedy śpiewała o tym, co może przydarzyć się kobiecie, która "myśli sercem", wzruszenie na sali sięgnęło zenitu. Łzy płynęły także po twarzy samej artystki. "To zadziałał klimat, który tu stworzyliście....Jestem na scenie od 25 lat i nigdy dotąd mi się to nie zdarzyło.. "- powiedziała po koncercie.
Tego wieczoru śpiewali też dla nas: "książę nastroju" - Mieczysław Święcicki, piwniczni weterani: Tadeusz Kwinta, Miki Obłoński, Zbigniew Raj oraz "artystka wyzwolona" - Ewa Wnukowa.
Krakowscy artyści zachwycili nas także wyrafinowanym dowcipem, parodią, szyderstwem i satyrą polityczną. Okazało się, że dobry skecz, jak wino, nie starzeje się, szczególnie gdy na krzesło wdrapuje się Tadeusz Kwinta, by zaprezentować swój nieśmiertelny numer z kaczuszką, czyli, "jak z niczego zrobić zabawkę".
Wielu znanym już z dawnych czasów popisowym numerom towarzyszyły nowsze, prawdziwe majstersztyki, jak choćby monolog Krzysztofa Janieckiego o wojsku polskim oraz jego "wiadomości", którymi "smagał boleśnie" otaczającą nas rzeczywistość.
Były też w gronie piwnicznych artystów osoby, na które nie kierowano największych reflektorów, choć ich udział w całym widowisku był nieodzowny. To instrumentaliści.
Ku naszemu wielkiemu zdumeniu, w wąskim ich gronie, znalazł się NASZ CZŁOWIEK, czyli skrzypaczka, Klaudia Naumowicz - Niewiadomska, związana z lokalnym,
polonijnym światkiem muzycznym. Jej gościnne, na gorąco przygotowywane (!), instrumentalne improwizacje były doskonałym dowodem na to, że dawny związek Klaudii z "Piwnicą" - wcale się nie rozpadł. Doceniała to doborowa publiczność, nagradzającą jej popisy gromkimi brawami.
A skoro o publiczności mowa, to fakt, iż na widowni można było dostrzec młodzież lat współczesnych i "młodzież lat minionych" - potwierdził słuszność mojej tezy, że piwnicznych artystów słucha już kolejne pokolenie, bo nie wiek stanowi tu kryterium, ale wrażliwość na piękno.
To było wyjątkowe spotkanie. Artyści z Krakowa, wbrew obiegowym opiniom, udowodnili, że po śmierci Mistrza -"Piwnica" jest wciąż tym samy rodzajem istnienia, które wywołuje radość, tęsknotę i wzruszenie.
To nasze z nimi spotkanie, splatające przeszłość z teraźniejszością, miało - jak mówili sami goście - jakąś metafizyczną siłę i niezwyczajną aurę.
Jestem przekonana, że podczas tego środowego wieczoru samemu Piotrowi Skrzyneckiemu, który oglądał ten koncert z niebiańskiego oddalenia (za sprawą portretu wiszącego nad sceną) - opadła na siwiuteńką brodę "kropelka słona"...