- Korespondencja z rodziną Państwa Moczydłowskich towarzyszyła mi także na szlaku, który później przemierzałem z Armią generała Andersa. Mało tego! Dzięki tej właśnie rodzinie, otrzymywałem też pomoc od urzędniczki poczty z miejscowości Bethlehem (Betlejem) w Pensylwanii. Pracowała ona w urzędzie, z którego Pani Moczydłowska nadawała listy do mnie. Ponoć któregoś dnia, podczas spontanicznej z nią rozmowy, zaproponowała, że przejmnie na siebie "obowiązek" wspierania mnie. Uważała bowiem, że moi darczyńcy powinni skupić się na pomaganiu swojemu synowi, który służył wówczas w armii amerykańskiej.
Dodać muszę, że ta kobieta o wielkim sercu nie była Polką. Pochodziła z Holandii.
Cała ta historia wciąż we mnie żyje. Ona coś we mnie otworzyła...Dzięki pomocy tych ludzi potrafiłem stawić czoło demonom tamtego wojennego świata.
- Może jednak, zanim poruszymy temat:"Józef Smyk - bohaterem spod znaku Czerwonego Maku", zatrzymajmy się, choć na chwilę, przy temacie: "Józef Smyk wstępuje do armii generała W. Andersa".
Chcę opowiedzieć moją historię chronologicznie, choć nie ukrywam, że wiek robi swoje. Mam 95 lat i mieszam już pewne fakty.
Kiedy dowiedziałem się o tworzącym się wojsku polskim na terenie Związku Sowieckiego, nie miałem wątpliwości. Musiałem być w jego szeregach. Chciałem walczyć. Podobnie jak dziesiątki tysięcy innych Polaków, którzy znajdowali się wtedy na tej nieludzkiej ziemi.
Nas, chętnych, gotowych do walki, choć wyczerpanych i wygłodzonych, było dużo. Gorzej rzecz się miała z kadrą oficerską...Polskie instytucje, w tym ambasada w której pracowałem, zaniepokojone były faktem, że do organizowanego wojska nie zgłaszali się oficerowie więzieni wcześniej w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie. Tymczasem Sowieci konsekwentnie unikali odpowiedzi na pytania o zaginionych i utrudniali władzom polskim prowadzenie poszukiwań. Pamiętam, że sam Stalin całą tę sytuację tłumaczył cynicznie wojennym chaosem i ich rzekomą ucieczką do Mandżurii.
- Mówi się dziś, że armia Andersa była najbardziej niezwykłą wśród wszystkich armii alianckich czasu II wojny światowej...
- I dobrze, że już dziś wolno o tym mówić. Ta armia był niezwykła. Składała się przecież wyłącznie z jeńców, więźniów i zesłańców. I dowodzona była przez jeńców i więźniów. My wszyscy kwalifikowaliśmy się bardziej do hospitalizacji niż do wojska.(chwila milczenia) Kilku tysiącom ludzi, którzy chcieli walczyć, a nie mieli wojskowego przygotowania, nigdy nie udało się dotrzeć do miejsc tworzenia się polskich oddziałów. Ich fatalny stan zdrowia i koszmarne warunki, trwających niekiedy miesiącami, podróży, sprawiły, że umierali w drodze z głodu, zimna i chorób...
- Jak wspomina Pan podróż z dna piekła na Bliski Wschód? - Hmm, z dna piekła. Dobrze to Pani ujęła... Z tego piekła wyjechałem ostatnim transportem. Podróż do Persji, przez Morze Kaspijskie, do łatwych nie należała. Okręt był skrajnie przepełniony, bo jak Pani zapewne wie, Armia generała Andersa "wyprowadzała" ze sobą z tego piekła kobiety i dzieci. Zdrowe, chore, i te umierające. Choć ludzka śmierć była mi wówczas codzienną towarzyszką, momenty, kiedy wyrzucano ciałka zmarłych dzieci za burtę powodowały, że i moje serce z bólu chwilami zamierało.
Myślałem przez lata i myślę do dziś o tych dzieciach. Tak wiele przeszły i były o krok od świata lepszego, gościnnego, życzliwego... (chwila ciszy)
Proszę, by Pani koniecznie napisała o tym, że około siedemdziesiąt siedem tysięcy polskich żołnierzy wyprowadziło ze sobą 44 tysiące cywilnych uchodźców, w tym 18 tysięcy dzieci. Cztery i pół tysiąca tych dzieci nosiło już mundury - to junacy i junaczki, nazywani wówczas przez prasę w Stanach Zjednoczonych najmłodszymi żołnierzami świata.
- Obiecuję. Napiszę. Po dopłynięciu do Persji, rozpoczął się Pana szlak bojowy. Jak on przebiegał?
- Po przybyciu do Teheranu wcielono mnie do 8. Pułku Artylerii Ciężkiej Przeciwlotniczej. Mój szlak był typowy - Persja, Irak, Palestyna, Syria, Egipt, Włochy. Dużo by można było o nim opowiadać. To materiał na książkę, a nie na wywiad. Opowiem zatem o tym, co może dzisiejszego czytelnika zaciekawić. A zrobi wrażenie na pewno informacja o warunkach klimatycznych w jakich odbywały się wojskowe szkolenia. Za przykład niech posłuży Bagdad (stolica Iraku - przyp. red.), jedno z najgorętszych miast świata. Temperatury w lipcu i sierpniu z łatwością przekraczały tam 44 stopnie C. Pamiętam dni, kiedy termometry wskazywały nawet do 49 stopni C. Było więc koszmarnie gorąco, a my szkoliliśmy się. Bez narzekań, bez skarg. Wodę, często cuchnącą i słonawą, drastycznie racjonowano. Pożywienie składało się prawie wyłącznie z konserw. Tylko amunicji było pod dostatkiem. Powszechne było też wielogodzinne przebywanie w pełnych szczurów, piaszczystych i skalistych okopach. (chwila ciszy) - Kiedy pułk, w którym Pan służył został przerzucony na front włoski?
- Niestety, daty dokładnie nie pamiętam. Był to na pewno pierwszy kwartał 1944 roku. Pamiętam za to doskonale moment, kiedy postawiłem stopę na włoskiej ziemi.
Przypłynęliśmy okrętem. W porcie panowały wojenne manewry. I właśnie wtedy przyczołgał się do nas starszy mężczyzna, który trzymał w zaciśniętej dłoni małe zawiniątko. Dużymi czarnymi oczami (pamiętam je do dziś) "lustrował" nas wszystkich, czyli 25. żołnierzy.
Bóg raczy wiedzieć, dlaczego właśnie do mnie zwrócił się z pytaniem: "Sei cattolico - Polacco?". Kiwnąłem głową na znak, że jestem polskim katolikiem. I wtedy wcisnął mi w dłoń to wspomniane już przeze mnie zawiniątko. To był różaniec...
Zanim zebrałem myśli, aby cokolwiek odpowiedzieć, mężczyzna oddalał się w stronę zabudowań. Kiedy zrobiłem kilka szybkich kroków, aby go dogonić i podziękować, wystawił rękę do przodu, jakby chciał dać mi znak STÓJ, po czym - łamaną polszczyzną - wypowiedział słowa, które do dziś brzmią w moich uszach: "Ten różaniec cię uchroni."
- Czy udało się Panu kiedykolwiek dowiedzieć, kim był ten człowiek? - Nie, niestety. Nie widziałem go nigdy więcej. Nie było też czasu by szukać, by pytać... Przez cały okres walk na froncie włoskim nosiłem ten różaniec w kieszeni spodni munduru. Z nim czułem się pewniej...
- Czy to właśnie tego mężczyznę postrzega Pan jako wspomnianego wcześniej, trzeciego Anioła?
- Tak, właśnie tak. Ja na tym różańcu modlę się do dziś. On jest ze mną od 72. lat. A od wielu - leży na moim nocnym stoliku...
- Ziemia włoska to więc dla Pana Anioł z różańcem, ale i krwawe starcie w rejonie klasztoru na Monte Cassino. Jakie zadania w tamtej bitwie miał Pana pułk?
- Akurat w walce pod Monte Cassino wykorzystano mój pułk do zadań naziemnych. Niszczyliśmy punkty oporu, nosiliśmy amunicję dla walczącej na wzgórzu piechoty. Pamiętam, że wszyscy byliśmy bardzo zdeterminowani. Chcieliśmy pokazać światu, że Polacy się nie poddają...Było nam obojętne, czy zginiemy, czy nie. Poza tym, kierowała nami nienawiść do Niemców, którzy na nas napadli i zniszczyli nasz kraj. I może właśnie ta zawziętość, ta żądza odwetu zdecydowały....
Byliśmy wojskiem tułaczym, ale dzielnym, oddanym, gotowym do nadludzkich poświęceń.
- Czy okupione śmiercią 923. żołnierzy (2931. zostało rannych) zwycięstwo Polaków w tej bitwie, dało kres Pana wojennej służbie?
- Nie, w czerwcu 1944 roku była jeszcze walka pod Loreto, a potem o portowe miasto Ankona, gdzie 2. Korpus Polski odniósł samodzielne zwycięstwo.
Hmm, z walk o miasto Loreto pamiętam do dziś historię, która dowodzi, że nieuczciwi włodarze miast nie pojawili się w czasach współczesnych. Zjawisko korupcji, chęć zyskania przez nich korzyści majątkowy, były obecne i w tamtych czasach.
Pod Loreto mój pułk strącił ważny dla tamtej bitwy samolot niemiecki. Kiedy dotarliśmy do miejsca, w którym wylądowała katapultująca się załoga niemiecka, nie było śladów ani po żołnierzach, ani po spadochronach...Jak się później okazało, sam burmistrz miasta udzielił Niemcom natychmiastowego schronienia... Zażądał za ten wyczyn sporej sumy pieniędzy...
- Jak się skończyła ta historia?
- Włodarz Loreto i załoga tamtego myśliwca zostali przekazani w ręce Polaków...Jak potoczyły się ich dalsze losy, niestety, nie wiem...
- A Pana dalsze losy? W którym miejscu świata miał Pan kolejny życiowy przystanek?
- Po zakończeniu wojny, jak łatwo się można domyślić, zakotwiczyłem się w Anglii. Mieszkałem i - po demobilizacji - pracowałem w Londynie przez 6 lat. Tam też założyłem rodzinę, ożeniłem się z piękną Walijką. I tam przyszła na świat nasza pierwsza córka. - Czy układając sobie to nowe życie, brał Pan pod uwagę powrót do Polski?
- Każdego dnia. Ale też, jak każdy z ponad 50. tysięcy Polaków tam czasowo zamieszkałych, obawiałem się powrotu do komunistycznej wówczas ojczyzny.
Kiedy mój przyjaciel Wacek Łobzowski, wbrew obawom, postanowił wrócić, uzgodniliśmy, że przyśle mi zaszyfrowaną wiadomość. Jeśli w liście znajdzie się zdanie: Wracaj do Polski jak najszybciej! miało to oznaczać: PRZYJACIELU, jest bardzo źle. Pozostań tam, gdzie jesteś. (chwila ciszy) I taka wiadomość właśnie nadeszła...
- Skoro spotykamy się tu, na amerykańskiej ziemi, znaczy to, że jednak opuścił Pan Anglię...
- Wszyscy byliśmy niejako do tego zmuszeni. I rozjechaliśmy się po świecie. Wielu Polaków wyjechało do Australii, Kanady, Nowej Zelandii. Wielu, jak ja, wybrało Stany Zjednoczone.
- W którym roku przybył Pan do New Britain?
- To był rok 1951. Niemal od razu zatrudniony zostałem w Budney Industries. A zaraz potem, stając się członkiem nowego polonijnego klubu - Pulaski Democratic Club, rozpocząłem kurs na obywatelstwo amerykańskie.
- Dziś mówi się, że jest Pan najstarszym członkiem tego klubu...
- To chyba prawda. Płacę składki członkowskie od ...65. lat (śmiech).
- Do etapu nowego życia w USA jeszcze powrócimy, natomiast teraz chcę zapytać, czy kiedykolwiek odwiedził Pan Polskę?
- Oczywiście. Moja pierwsza podróż miała miejsce już w 1956 roku. Odbyłem ją jako amerykański obywatel. Matki, niestety, już nie wziąłem w ramiona... Odeszła zanim doszło do tego spotkania....(chwila milczenia) Ponieważ po zakończeniu wojny, moje rodzinne miasto zostało formalnie włączone do ZSRR, najbliżsi trafili do Wałbrzycha. Jak wielu mieszkańców Borysławia.
- Jak Pan się czuł w tej "nowej" Polsce?
- Cieszyłem się bardzo ze spotkania z rodziną, ale - w pewnym sensie - zostałem zmuszony do wcześniejszego powrotu do USA.
- Zmuszony?
- Nie czułem się pewnie. Przez wszystkie dni mojego tam pobytu miałem nad sobą/za sobą/obok siebie "państwową kontrolę". To było nie do wytrzymania...
Wróciłem więc do USA i rzuciłem się w wir pracy społecznej. Zapisałem się jeszcze do kilku innych polonijnych organizacji i - przez te wszystkie lata - przybliżałem sobie tę Polskę jak się tylko dało...(chwila ciszy, spowodowana bardzo głębokim wzruszeniem)
- Panie Józefie, nie tylko sobie, innym także!
- Innym?
- Ależ tak! Doceniano to kiedyś i docenia się dziś. To przecież pod wpływem Pana społecznej pracy, była burmistrz naszego miasta - Linda A. Blogoslawski ogłosiła dzień 6 grudnia 1994 roku DNIEM JÓZEFA SMYKA w New Britain, gratulując Panu (...) osiągnięć w pracy społecznej, po to, by życie wielu ludzi stało się łatwiejsze i milsze (...). - A taaak, dziękuję za te słowa...I dziękuję, że poprawiła mi Pani humor.
- Skoro pojawił się uśmiech na Pana twarzy, to kolejne moje pytanie będzie należało do rodziny tych lżejszych. Lokalna Polonia postrzega Pana jako wyjątkowego tancerza. Skąd taka właśnie pasja?
- Jaki tam ze mnie tancerz...(śmiech) W 1939 roku zapisałem się co prawda do szkoły w Borysławiu i od pierwszych lekcji wiedziałem, że taka forma ruchu daje mi dużo radości i satysfakcji. Ale wybuch wojny uniemożliwił mi kontynuowanie nauki. Jestem więc tancerzem tylko z zamiłowania. Bez kursów, bez szlifów. Bóg dał mi w darze wyczucie rytmu i tak sobie pląsam. Czasem sam, częściej z kobietami (śmiech). A jeśli wspomniałem już o boskim darze, to przyznam się Pani, że kiedy dziś zastanawiam się nad całym swoim życiem, to dochodzę do wniosku, że byłem szczególnie chroniony Bożą Opatrznością. Przeżyłem koszmar Sybiru, wojenną tułaczkę, pochowałem dwie żony...Mam 95 lat i ...wciąż tańczę.
- Panie Józefie, oby jak najwięcej jeszcze tego pląsania, a co za tym idzie radości w Pana życiu! Dziękuje bardzo za poświęcony mi czas i za tę poruszającą rozmowę.
- Ja też dziekuję. I zapraszam Panią w środę do Senior Center w New Britain. Na ...potańcówkę (śmiech).