- Pozwól zatem, że i my wrócimy do wydarzeń, których ukoronowaniem było zdobycia klasztoru na wzgórzu Monte Cassino. Czy wiesz w jakiej formacji służył tata i jaką rolę pełnił w tej bitwie?
- Ojciec służył w 3. Dywizji Strzelców Karpackich gen. Bronisława Ducha, w 5. batalionie. Podczas tej bitwy o Rzym był kierowcą jeepa, wojskowego gazika. Dowoził na wzgórze amunicję, środki opatrunkowe i żywność. Zwoził natomiast rannych i tych, którym nie udało się przeżyć... Bywało, że były to ciała jego kolegów, bez nóg, bez rąk, czasem bez głów (chwila milczenia).
Straty tamtej bitwy wciąż szokują. Zawsze sądziłem i dalej sądzę, że tata był bardzo silnym psychicznie mężczyzną. Nigdy nie potrafił jednak powstrzymać łez, kiedy w różnych okolicznościach i miejscach słuchał pieśni "Czerwone maki na Monte Cassino". Płakał wtedy jak dziecko. - Jak potoczyły się jego losy po zakończeniu wojny?
- Dotarł z armią Andersa do Anglii. Po demobilizacji, jak niemal wszyscy żołnierze, obawiał się powrotu do Polski. Był świadomy tego, że jego i jego rodzinę czeka piekło, stworzone przez komunistów. Co prawda nawiązał kontakt z najbliższymi, ale cierpiał. Musiał próbować układać sobie życie, wierząc, że kiedyś sytuacja się zmieni i wróci w rodzinne strony. Najboleśniejszą tam chwilę przeżył jednak w 1947 roku, gdy dotarła do niego informacja o śmierci żony. Osierociła 12. letniego wówczas Mirka i 7. letniego Walerka, którego nigdy przecież nie wziął nawet w ramiona (chwila ciszy). Opiekę nad synami przejęła wówczas kuzynka taty, która mieszkała już na Śląsku Opolskim.
- Zatem, jak długo ojciec czekał na spełnienie marzeń o powrocie do Polski?
- Długo, bardzo długo. Sytuacja przybrała niespodziewany obrót. W 1948 roku musiał opuścić Anglię, dokonując tym samym wyboru kraju, w którym chciałby zamieszkać. Nie mogąc wrócić do Polski, udał się wówczas do Argentyny, do Buenos Aires, gdzie mieszkał jego kolega. Przebywał tam do 1958 roku, kiedy to inny z kolegów, mieszkający w USA, a dokładnie w New Britain, adwokat Adolf Wilk - zaprosił go do siebie.
- Czyli nie Polska, a Stany Zjednoczone i Connecticut...
- Tak. Pewnie jesteś zaskoczona, ale przyznam, że ja też...Nigdy nie miałem śmiałości zapytać o to, dlaczego tak się stało. Odpowiedź na to pytanie zabrał do grobu. Wiem, że utrzymywał z synami kontakt i wspierał ich jak mógł; że często wysyłał paczki.
- Czy Ameryka przyjęła tatę z otwartymi ramionami? - Jak było z ramionami Ameryki, tego nie wiem dokładnie. Początki wspominał nie najgorzej. Wiem natomiast (śmiech), że szybko wpadł w ramiona pięknej Julii, czyli mojej mamy. Poznali się na polskiej zabawie właśnie w New Britain. Mama urodziła się w Hartford, ale w polskiej rodzinie, która pochodziła z Galicji, z miejscowości Potok Złoty koło Buczaczu. Była wdową, miała 10 - lenią córkę. Jej ojciec, a mój dziadek pracował w amerykańskim cyrku, był połykaczem szabel. Oprócz tego był nieziemsko uzdolniony muzycznie, grał na wielu instrumentach. Jeden z nich, ponadstuletni dziś klarnet, dostałem po nim w spadku.
- Stop, stop! Jesteśmy teraz z chronologią na bakier. Zboczyliśmy nieco z poukładanej dotąd drogi naszej rozmowy. Wróćmy zatem do... twoich narodzin.
- Rodzina to świętość, jak mawiał ojciec. Zatem najpierw przedstawiłem moich bliskich (śmiech). Ale do rzeczy. Urodziłem się w listopadzie 1959 roku, zatem dość szybko po tamtej zabawie (śmiech). Naszym pierwszym rodzinnym gniazdkiem był apartament wynajęty przy Washington Street w New Britain. Potem na krótko staliśmy się mieszkańcami Nowego Jorku (Brooklyn), a następnie wróciliśmy do Connecticut, do Litchfield. Ojciec pracował wówczas na farmie, której właścicielem był znany doskonale całej Polonii pan Michalel Budney. Kiedy nadszedł ten moment, że rodzice mogli pozwolić sobie na spełnienie marzenia o kupnie domu, staliśmy się mieszkańcami Torrington (CT). Mama zajmowała się dziećmi i domem, natomiast tato, by utrzymać chociaż średni poziom życia naszej rodziny i wspierać synów w Polsce - zatrudnił się w fabryce obróbki metalu Torrington Company, a także jako piekarz we włoskiej restauracji, i - jako woźny - w kościele katolickim w downtown Torrington. Mieszkaliśmy tam od 1962 do lata 1969. To był chyba najszczęśliwszy okres życia naszej rodziny. W 1966 roku dołączył do nas, na jakiś czas, Walerek, czyli ten syn taty, z którym się nigdy wcześniej nie spotkał. Tamtą radość, tamto wzruszenie ojca i mojego przyrodniego brata noszę w pamięci do dziś.
- Powiedziałeś, że sielanka trwała "do lata 1969". Co ją zatem przerwało? - Hmm...Choroba. W 63. roku życia tato miał pierwszy zawał. Ponieważ przez długie lata palił papierosy, pojawiły się też problemy z płucami. Musiał więc pogodzić się z faktem, że nie może pracować. Ponieważ był jedynym wówczas żywiciele rodziny, nie było to łatwe. Codzienne, wielogodzinne rozmyślania o przyszłości zaowocowały decyzją o ...powrocie do Polski.
- ????!!!
- Tak, dobrze słyszysz. Po pierwsze odezwała się w nim wówczas ogromna tęsknota. Jak wspominałem na wstępie, zawsze był dumnym Polakiem. Angażując się w społeczną pracę na rzecz Polskiego Domu Narodowego w Torrington, podsycał ją jeszcze bardziej. Po drugie, za poradą swoje brata uznał, że świadczenia z Social Security, które jako niezdolny do pracy otrzymywał, pozwolą nam łatwiej żyć nad Wisła, niż w USA.
- Ale to był przecież trudny do życia okres w dziejach Polski. Kryzys polityczny w epoce Gomułki...
- Decyzja jednak zapadła, nie było odwrotu. Nie oznacza to, że opuściliśmy Stany Zjednoczone w ciągu kilku tygodni. Przygotowania trwały rok. Załatwianie wszelkich formalności, przeprowadzka do New Britain, do wynajętego znów apartamentu przy Clinton Street. I ...zakupy.
- W tak tajemniczy sposób wypowiedziałeś słowo "zakupy", że zapytam o szczegóły.
- Moja mama było kobietą bardzo pokorną, ale i zaradną. Do kufrów, które ojciec skupował na "tag sales" lub sam konstruował, mama pakowała nie tylko nasz dobytek, ale także niesamowitą ilość nowej odzieży, która miała nam wszystkim wystarczyć na bardzo długi czas. Ja skończyłem wówczas dziesięć lat, a w naszych bagażach były na przykład spodnie dla mnie, które miałem nosić w wieku lat 18.
- Nie zapytałam o to wcześniej, ale teraz chyba już powinnam. W jakim stopniu miałeś wówczas opanowany język polski?
- Chodziłem do amerykańskiej szkoły i w domu rozmawialiśmy głównie po angielsku. Ale uwierz, za sprawą taty polszczyzna była w naszej rodzinie wszechobecna. Ja już wtedy czułem się Amerykaninem i jednocześnie Polakiem. Tak pół na pół. A wracając do tematu "szkoła", to jako ciekawostkę dodam, że przez ten roku przygotowań do wyjazdu miałem chodzić do 4 klasy szkoły w New Britain. I chodziłem, ale...tylko przez 3 dni.
- Jak mam to rozumieć?
- Wystarczyło tyle czasu, żebym został dotkliwie pobity. Żeby duża część ołówka została wbita między moje żebra. Wówczas to mama podjęła decyzję: uczyła mnie sama w domu. Tak czy owak, straciłem ten rok nauki. W nowym kraju zacząłem edukację znów od klasy czwartej.
- Hola, hola, nie tak szybko. Zanim znalazłeś się w w nowym kraju, w nowej szkole, wiele musiało się jeszcze wydarzyć...
- (śmiech) To oczywiste. Latem 1970 roku, mając prawie 11 lat, ubrany w garnitur (podobnie jak ojciec) wszedłem na pokład flagowego statku Polskich Linii Oceanicznych - Stefan Batory. Z nami był nasz bagaż: 35 ogromnych kufrów, 30 walizek i wspaniały krążownik Lincoln Mercury, pod którego podwoziem tata zakamuflował kilka kartonów papierosów Marlboro...
ciąg dalszy za tydzień