Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że nasz rodzimy teatr stał się ostatnio przedmiotem nie merytorycznej dyskusji, a nawet awantur. Jedni głoszą jego upadek, inni bezkrytycznie zachwycają się tym, cokolwiek zrobią modni reżyserzy. Zdecydowana większość publiczności dzieli się natomiast na tych, którzy się oburzają, narzekają, protestują, i tych, którym teatr staje się coraz bardziej obojętny. Nie ukrywam więc, że podczas takich chwil jak te, które miały miejsce w sobotni wieczór, 15 września 2018 roku, w audytorium New Britain High School, wróciła moja wiara w to, że teatr żyje i nadal jest ważną częścią naszej kultury.
Chwile, o których piszę to czas spędzony na bliskim obcowaniu ze sztuką Ronalda Harwooda pt. "Garderobiany" w reżyserii Adama Sajnuka, którą zaprezentowali lokalnej Polonii artyści Teatru Narodowego z Warszawy.
Nie od dziś wiadomo, że istnieją spektakle - podobnie jak ludzie - które pojawiając się w życiu, powodują trzęsienie duszy.
Nie jest ich wiele i nie zdarzają się często, ale gdy już się je zobaczy, nic
nie jest jak dawniej. W moim odczuciu sztuka "Garderobiany" idealnie
wpisała się w ten opis. Może to moje zamiłowanie do zjawiska teatru w teatrze,
może ogromna doza podziwu, sympatii i szacunku dla głównych bohaterów, ale po
wyjściu z sali czułam, że brałam udział w czymś naprawdę fascynującym. Dziś, z
perspektywy czasu śmiem twierdzić, że było to Święto Teatru w New Britain! Z
wielu powodów.
Tak się składa, że słowa te w doskonały sposób korespondują z przesłaniem sztuki Harwooda, mówiącym o tym, że teatr to fabryka pięknych złudzeń, którymi karmią się nie tylko widzowie, ale także aktorzy, zawieszający się pomiędzy prawdą własnego życia a prawdą teatru. Jakże klarownie brzmiały w ten sobotni wieczór słowa tytułowego garderobianego - Normana, w którego postać wcielił się Janusz Gajos: "Miałem kiedyś przyjaciela, który mówił: Norman, nie obchodzi mnie to, że w pierwszym rzędzie siedzą tylko trzy osoby, albo, że widownia śmieje się nie wtedy, kiedy powinna i odwrotnie; zawsze jest tam jeden człowiek, może tylko jeden, który na pewno doceni i zrozumie. I dla niego gram."
Spektakl "Garderobiany" okazał się sztuką o
ulotności teatru, o artystycznym życiu, które jest jak rollercoaster, istna
sinusoida - raz sukces i zachwyty, raz druzgocąca klęska. To przedstawienie o
osobistym i artystycznym spełnieniu, o samotności aktorów, lojalności i
międzyludzkich grach za kulisami; o pragnieniu bycia wielkim, które może
doprowadzić do szaleństwa; o skutkach bezlitośnie upływającego czasu, a także o
szarych eminencjach sceny, czyli o osobach, które mimo niewystawiania się na
światła reflektorów, tworzą podstawę, bez której teatr nie mógłby istnieć.
Nie będę się rozpisywała o wzruszającym duecie dwóch głównych aktorów: Jana Englerta, grającego postać Sira (schorowanego, zmęczonego życiem i wyczerpanego pracą na scenie aktora), a także Janusza Gajosa, wspomnianego już tytułowego garderobianego (przyjaciela mistrza sceny, świadka rozpaczliwych zmagań artysty z samym sobą i nierozumiejącym go światem). Czuję bowiem, że wszystko co mogłabym napisać o ich rolach, mogłoby brzmieć trywialnie. Bo tacy, jakimi oni są, po prostu wiedzą co do nich należy. Tym bardziej w tej opowieści. W dużej przecież mierze mówiącej o istocie zawodu, który od wielu lat wykonują... Przyznam szczerze, że były takie momenty, w których zadawałam sobie pytanie: "Czy to jeszcze Sir czy już Jan Englert? "
Ponieważ przypadło mi w udziale stać za kulisami tuż przed finałem przedstawienia (w oczekiwaniu na moment podziękowania artystom i wręczenia im symbolicznych kwiatów) nie mogę jednak nie napisać o tym, że obaj mistrzowie tak mocno utożsamiali się ze swoimi postaciami, że za sprawą doboru dodatkowych, nieistniejących w scenariuszu (!!!) środków scenicznego wyrazu, przedłużyli spektakl. Wspomniany już przeze mnie kierownik sceny skomentował to następująco: "Nie chcą zejść ze sceny. Zagrywają się. Nieczęsto im się to zdarza..." A jednak zdarzyło się. Właśnie u nas.
Z racji faktu, że przygotowuję ten tekst w niedzielę, 23 września, czyli w dniu, w którym Janusz Gajos rozpoczął 80 rok życia (!) - muszę dodać, że - jakby wbrew biologii - to on napędzał swoją energią akcję tego dramatu, i to on rozsadzał ją od środka. Choć od lat podziwiam jego kreacje aktorskie to ? w moim odczuciu - tego właśnie wieczoru zaprezentował wszystko, co składa się na jego sceniczny geniusz. Jakby na pożegnanie z polonijną publicznością... Wspomniał bowiem za kulisami, że to jego ostania "służbowa podróż" za ocean.
Nasza pamięć przechowa go na długo, nawet na bardzo długo. A może na zawsze...
Fot. Tomasz Urbanek / Teatr Narodowy/, Stasia Rodriguez i Ryszard Kuzio /Polski Express/