Święto POLSKIEGO TEATRU w New Britain z LEKARSTWEM na widowni

Spektakl "Garderobiany" warszawskiego Teatru Narodowego w New Britain

dział: nasi goście
autor: Beata Kaczmarczyk
opublikowano: 2018-10-05 00:00:00

  Dla nikogo chyba nie jest tajemnicą, że nasz rodzimy teatr stał się ostatnio przedmiotem nie merytorycznej dyskusji, a nawet awantur. Jedni głoszą jego upadek, inni bezkrytycznie zachwycają się tym, cokolwiek zrobią modni reżyserzy. Zdecydowana większość publiczności dzieli się natomiast na tych, którzy się oburzają, narzekają, protestują, i tych, którym teatr staje się coraz bardziej obojętny. Nie ukrywam więc, że podczas takich chwil jak te, które miały miejsce w sobotni wieczór, 15 września 2018 roku, w audytorium New Britain High School, wróciła moja wiara w to, że  teatr żyje i nadal jest ważną częścią naszej kultury. 

 Chwile, o których piszę to czas spędzony na bliskim obcowaniu ze sztuką Ronalda Harwooda pt. "Garderobiany" w reżyserii Adama Sajnuka, którą zaprezentowali lokalnej Polonii artyści Teatru Narodowego z Warszawy.

                    
Nie od dziś wiadomo, że istnieją spektakle  -  podobnie jak ludzie -  które pojawiając się w życiu, powodują trzęsienie duszy. Nie jest ich wiele i nie zdarzają się często, ale gdy już się je zobaczy, nic nie jest jak dawniej. W moim odczuciu sztuka "Garderobiany" idealnie wpisała się w ten opis. Może to moje zamiłowanie do zjawiska teatru w teatrze, może ogromna doza podziwu, sympatii i szacunku dla głównych bohaterów, ale po wyjściu z sali czułam, że brałam udział w czymś naprawdę fascynującym. Dziś, z perspektywy czasu śmiem twierdzić, że było to Święto Teatru w New Britain! Z wielu powodów.
                   

   Mam świadomość, że listę uzasadnień powyższej tezy powinnam rozpocząć od pokłonienia się artystom, ale jednak coś mnie pcha do tego, aby wpierw podziękować Polonii, która bardzo, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła. Przyznaję, że obraz wypełnionej widowni - około 700 osób (!!!)  -  wciąż nie wychodzi mi z głowy.
   I do tego ta CISZA. Publiczność, wsłuchując się w każdą wypowiadaną przez aktorów frazę (grali klasycznie, bez miniaturowych mikrofonów), z ogromnym skupieniem wyczuwała zróżnicowany ładunek emocji poszczególnych odsłon,  i - co ważne - nie przeszkadzała scenicznemu życiu. Nie było rozpraszających szeptów, a także "śmiałków" z aparatami fotograficznymi i telefonami komórkowymi. Pozostaję także wciąż pod wrażeniem rozmów z naszymi czytelnikami, które niezbicie dowodzą, że część wątpiących w sens organizowania takich wydarzeń - przekonała się, że warto. Jednych urzekł fakt obcowania na żywo z mistrzami polskiej sceny, innych  - TAKŻE głębia znaczeń tego przedstawienia i doskonałe aktorstwo całego zespołu. Tak czy owak, chyba nikt nie był zawiedziony. Śmiem twierdzić, że aktorzy także. Tuż po zakończeniu przedstawienia miałam bowiem okazję usłyszeć z ust kierownika sceny budujące i wymowne zdanie:" Mieliśmy dziś publiczność, o której mówimy LEKARSTWO".  

   Tak się składa, że  słowa te w doskonały sposób korespondują z przesłaniem sztuki Harwooda, mówiącym o tym, że  teatr to  fabryka pięknych złudzeń, którymi karmią się nie tylko widzowie, ale także aktorzy,  zawieszający się pomiędzy prawdą własnego życia a prawdą teatru. Jakże klarownie brzmiały w ten sobotni wieczór słowa tytułowego garderobianego - Normana, w którego postać wcielił się Janusz Gajos: "Miałem kiedyś przyjaciela, który mówił: Norman, nie obchodzi mnie to, że w pierwszym rzędzie siedzą tylko trzy osoby, albo, że widownia śmieje się nie wtedy, kiedy powinna i odwrotnie; zawsze jest tam jeden człowiek, może tylko jeden, który na pewno doceni i zrozumie. I dla niego gram."

   Spektakl "Garderobiany" okazał się sztuką o ulotności teatru, o artystycznym życiu, które jest jak rollercoaster, istna sinusoida - raz sukces i zachwyty, raz druzgocąca klęska. To przedstawienie o osobistym i artystycznym spełnieniu, o samotności aktorów, lojalności i międzyludzkich grach za kulisami; o pragnieniu bycia wielkim, które może doprowadzić do szaleństwa; o skutkach bezlitośnie upływającego czasu, a także o szarych eminencjach sceny, czyli o osobach, które mimo niewystawiania się na światła reflektorów, tworzą podstawę, bez której teatr nie mógłby istnieć.

   Nie będę się rozpisywała o wzruszającym duecie dwóch głównych aktorów: Jana Englerta, grającego postać Sira (schorowanego, zmęczonego życiem i wyczerpanego pracą na scenie aktora), a także Janusza Gajosa, wspomnianego już  tytułowego  garderobianego (przyjaciela mistrza sceny, świadka rozpaczliwych zmagań artysty z samym sobą i nierozumiejącym go światem). Czuję bowiem, że wszystko co mogłabym napisać o ich rolach, mogłoby brzmieć trywialnie. Bo tacy, jakimi oni są, po prostu wiedzą co do nich należy. Tym bardziej w tej opowieści. W dużej przecież mierze mówiącej o istocie zawodu, który od wielu lat wykonują... Przyznam szczerze, że były takie momenty, w których zadawałam sobie pytanie: "Czy to jeszcze Sir czy już Jan Englert? "

   Ponieważ przypadło mi w udziale stać za kulisami tuż przed finałem przedstawienia (w oczekiwaniu na moment podziękowania artystom i wręczenia im symbolicznych kwiatów) nie mogę jednak nie napisać o  tym, że obaj mistrzowie tak mocno utożsamiali się ze swoimi postaciami, że za sprawą doboru dodatkowych, nieistniejących w scenariuszu (!!!)  środków scenicznego wyrazu, przedłużyli spektakl. Wspomniany już przeze mnie kierownik sceny skomentował to następująco: "Nie chcą zejść ze sceny. Zagrywają się. Nieczęsto im się to zdarza..." A jednak zdarzyło się. Właśnie u nas. 

    Z racji faktu, że przygotowuję ten tekst w niedzielę, 23 września, czyli w dniu, w którym Janusz Gajos rozpoczął 80 rok życia (!) -  muszę dodać, że -  jakby wbrew biologii - to on napędzał swoją energią akcję tego dramatu, i to on rozsadzał ją od środka. Choć od lat podziwiam jego kreacje aktorskie to ? w moim odczuciu - tego właśnie wieczoru zaprezentował wszystko, co składa się na  jego sceniczny geniusz. Jakby na pożegnanie z polonijną publicznością... Wspomniał bowiem za kulisami, że to jego ostania "służbowa podróż" za ocean.

  Mało tego! To właśnie za jego sprawą doszło po spektaklu do NIEPLANOWANEGO przez dyrekcję teatru, reżysera i głównego organizatora wydarzenia (obecnych za kulisami)  spotkania z nieugiętą w pragnieniach posiadania autografów i zdjęć z artystami  -  publicznością. Co prawda było to zrządzenie losu, przypadek (wyszedł zza kulis na spotkanie ze znajomymi z Warszawy), ale jednak...

                      

                           

                       

                     

Ponieważ "tłum ruszył" w kierunku aktora z głośnym okrzykiem (radości), zaniepokojeni przyjaciele ze sceny przyszli "z pomocą". Jak żartobliwie skomentował to jeden z pracowników ekipy technicznej: "Skoro pancerny został osaczony, a nie było obok Szarika, nadeszła odsiecz z garderoby".  Mieliśmy więc sposobność obcować na wyciągnięcie ręki z całą ekipą aktorów, w której, obok wspomnianych już mistrzów, znaleźli się: Beata Ścibakówna (Lady), Edyta Olszówka (Madge), Jacek Mikołajczak (Goeffrey Thornton), Michalina Łabacz (Irene), Karol Pocheć (Oxenby). I wszyscy oni pozowali do zdjęć, podpisywali książki i co tam kto jeszcze trzymał w dłoniach. Czynili to z wyjątkową cierpliwością, a niektórzy - z dozą humoru.

                     
                       
                     

       O ile trzy pierwsze (wymienione powyżej) nazwiska od lat kojarzymy z tą grupą, która przechowuje w sobie najlepsze tradycje polskiego aktorskiego rzemiosła, o tyle dwa ostatnie należą do młodych, wielce obiecujących artystów. Nie mam wątpliwości, że za sprawą talentu i ujmującej naturalności (!) w niedalekiej przyszłości zawojują oni scenę teatralną. Tym bardziej, że mają sposobność uczyć się od najlepszych,  podziwianych od lat, którzy nie zwariowali na swoim punkcie, nie zatracili się w samouwielbieniu, i nie upili się swą sławą do nieprzytomności..

     Kończąc ten tekst, chciałabym podziękować głównemu sprawcy  tego  wydarzenia, szefowi firmy impresaryjnej z Chicago,  Zygmuntowi Ryglowi. Jak mało kto (jako współorganizator) zdaję sobie sprawę z tego, że umieszczenie New Britain na mapie artystycznej podróży Teatru Narodowego z Warszawy było dużym ryzykiem,  swego rodzaju aktem odwagi. W przeszłości bowiem,  nie raz  i nie dwa, z powodu niewielkiego zainteresowania lokalnej Polonii proponowanymi wydarzeniami teatralnymi, zmuszony  był odwoływać zaplanowane u nas poważniejsze spektakle, ponosząc dotkliwe straty. Tym razem się udało. Wykorzystaliśmy daną nam szansę.
   Zadowoleni artyści, usatysfakcjonowany organizator, i szczęśliwa publiczność to niewątpliwie powody, by nazwać tamten wrześniowy dzień  Świętem  POLSKIEGO  TEATRU w New Britain. Świętem, które wcale nie musi wypadać w kalendarzu tylko raz w roku. Wszak pod grozą ruiny naszej rodzimej kultury, warto nam przeżywać ciągłość takich spotkań. BoTEATR musi trwać, mimo "niszczycielskiej siły". O tym też traktował ten poruszający spektakl...

Nasza pamięć przechowa go na długo, nawet na bardzo długo. A może na zawsze...

Fot. Tomasz Urbanek / Teatr Narodowy/,  Stasia Rodriguez i Ryszard Kuzio /Polski Express/